Paradoksalnie, w grudniu, styczniu czy lutym warunki bywają najlepsze. Właśnie zimowy surfing kłonił nas do poszukiwania fal w trudniej dostępnych miejscach. Śledziliśmy w internecie relacje z wyjazdów w zakątki dalekie od tropikalnych plaż, tłumnie odwiedzanych przez strzaskanych słońcem, blond surferów. Z czasem coraz mocniej przyciągała nas Arktyka. Wiedzieliśmy, że nie odkryjemy Ameryki, że region ten gościł już miłośników zimowego ujeżdżania fal z całego świata. Nie słyszeliśmy jednak, aby któryś z rodaków znalazł się z deską właśnie tam. Nasz wybór pada na malowniczą zatokę Unstad, położoną za kołem podbiegunowym, w norweskim archipelagu Lofotów. Tuż przed wyjazdem robimy rozgrzewkę we Władysławowie. Druga połowa marca, piękny zimowy dzień: temperatura powietrza -10 stopni wody +1, a do tego przeszywający północny wiatr. Pływamy na deskach, robimy zdjęcia, zaczynamy zbierać materiał do filmu, który chcemy nakręcić na Lofotach. Sądzimy, że po sesji w tak wymagających warunkach Północ niczym nas nie zaskoczy.
NA TEMAT:
Śnieg, góry, fale, toń oceanu – zimą pejzaż norweskiego archipelagu sprowadzony jest do najprostszych elementów i barw. To idealna sceneria do nakręcenia filmu surferskiego. Fot. Krzysztof Jędrzejak.
Na tygodniowy podbój Arktyki jedziemy w piątkę: Kuba Kuzia, mistrz Polski w surfingu, instruktor surfingu Krzysiek Sikora, surfer Łukasz Baliński jako operator, moja żona Barbara Jędrzejak w roli opiekunki ekipy i ja z aparatami. Ruszamy 21 marca – to nieprzypadkowy termin. W tym miesiącu na Lofotach panuje piękna zima, ale dni są dłuższe. Do tego łamią się dobre fale i są duże szanse na zobaczenie zorzy polarnej. Bilety na samolot kupujemy w ostatniej chwili, gdy w kilku serwisach pogodowych zgodnie pojawia się prognoza zwiastująca niezłe fale. Z Bodø, gdzie lądujemy po dwóch przesiadkach, ruszamy na północ promem. Rejs trwa 3,5 godziny i – o ile płynie się za dnia – widoki na mijane wyspy są niezapomniane. Z przystani Moskenes do celu mamy jeszcze 80 km. Wypożyczamy samochód. Jedziemy w zamieci i kompletnych ciemnościach. – Ta arktyczna zima to chyba zupełnie co innego niż nasza polska. Będzie grubo! – rzucam zza kierownicy do reszty ekipy. Miny mamy nietęgie. Jeśli warunki się nie poprawią, przez pięć dni nic wartościowego nie nakręcimy. Do kwatery w Unstad docieramy wyczerpani i nikt nie ma już siły na gdybanie. Zasypiamy błyskawicznie.
ZOBACZ TEŻ: Beskid Śląski. Ścieżka obiecana
Wyrastające wprost z morza, ośnieżone zerwy to kwintesencja lofockiego krajobrazu. Fot. Krzysztof Jędrzejak
Ciepełko! Rano przeciągam zmęczone podróżą ramiona, wyglądam za okno i oczom nie wierzę. Kto by się spodziewał, że naszym budzikiem będzie śmiało zaglądające do wnętrza słońce? – Uszczypnij mnie! – mówię do Basi. Mieliśmy być na północy Norwegii, a czuję, jakbyśmy obudzili się zimą w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów. Wychodzimy na przysypany śniegiem taras. Uderzenie mroźnego powietrza, ciepło marcowego słońca, atlantycka bryza i białe góry nad zatoką. Jesteśmy w arktycznym raju. Na plażę mamy pięć minut spacerem. Uśmiechamy się jeszcze bardziej, widząc, jak w turkusowe wody zatoki wchodzą dwu, trzymetrowe fale, idealne do surfowania. Kuba i Sikor po chwili są już w wodzie. Łukasz i ja rozdzielamy się, rozstawiamy statywy i oszołomieni otaczającym nas krajobrazem szukamy pierwszych kadrów. Z brzegu widzimy, że warunki wcale nie są łatwe. Przebicie się przez mocny przybój do miejsca, gdzie łamią się fale, wymaga sporego wysiłku. Mimo to chłopaki nie wychodzą z wody przez dobre trzy godziny. Gdy w końcu wracają na plażę, nie wyglądają na wymarzniętych. Ciepełko! – wołają z uśmiechem, gdy pytamy, jak temperatura. Okazuje się, że morze zimą jest tu dużo cieplejsze od Bałtyku. Wszystko za sprawą omywającego Norwegię ciepłego prądu – Golfsztromu.Już pierwszego dnia zaliczamy dwie piękne sesje. Nie wiemy, że najlepsze ciągle przed nami.
Koło jedenastej w nocy półprzytomni przeglądamy zebrany materiał. Jakiś wewnętrzny niepokój nie pozwala mi się wyciszyć ani skupić. Jakbym czuł, że coś jeszcze się tego wieczoru wydarzy. W końcu ubieram się, wychodzę na dwór... i staję jak zamurowany. – Zorza! – krzyczę, ale chyba nikt mnie nie słyszy. Wpadam do środka. Ekipa zmęczona zasypia na siedząco i bierze moje krzyki za głupi żart. Nikomu nie marzyło się, że pierwszego dnia po słońcu i pięknych falach dostaniemy na deser zorzę. Biegnę z powrotem na dwór z aparatem i dopiero gdy pokazuję im na ekranie rozciągnięty po całym niebie zielony warkocz, podrywają się na nogi. Kilka minut później stoimy wszyscy przed domem i gapimy się na tańczące po niebie różnokolorowe lasery. W jednej chwili zapominamy o zmęczeniu. Do łóżek kładziemy się koło trzeciej. Śni nam się zorza. Nie wiemy jeszcze, że będziemy podziwiać ten niezwykły spektakl także jutro. A przez trzy dni cieszyć się słońcem i falami.
Zorza na Lofotach. Fot. Krzysztof Jędrzejak
ZOBACZ TEŻ :Norweskie fiordy – które na początek?
Z wody w śnieg. Dopiero na koniec wyjazdu ocean postanawia powiedzieć „stop!”. Rano zaliczamy szybką sesję, ale potem fale maleją. Wzmaga się za to niekorzystny wiatr od morza. Już przed wyprawą wiedzieliśmy, że Lofoty zimą to nie tylko surfing, i jesteśmy na taką ewentualność przygotowani. Na dach samochodu pakujemy deski snowboardowe i ruszamy w góry. Szybko okazuje się, że wybór konkretnego miejsca do zjazdu nie jest łatwy. Kluczymy to w lewo, to w prawo, szukając jakiejś przystępnej i sensownej linii. Łukasz, najbardziej doświadczony snowboardzista w ekipie, proponuje, żeby zapytać któregoś z mieszkańców. Na końcu ulicy zauważamy gościa grzebiącego przy vanie. Gdy się zbliżamy, po raz kolejny na Lofotach przecieram oczy ze zdumienia. Okazuje się, że to miejscowy fotograf i przewodnik po spotach, którego mailowo podpytywałem przed wyjazdem o warunki i logistykę. Hallvard Kolltveit wiele razy gościł u siebie profesjonalnych surferów z całej Europy i zna okolicę jak nikt. – Co za jazda! – myślę sobie. Takie spotkania nigdy nie zdarzają się przypadkiem, a na pewno nie zimą na arktycznym pustkowiu. Wraz z Hallvardem wdrapujemy się na górę, z której, gdzie nie spojrzeć, roztacza się widok na ocean i wyspy. Zapinamy wiązania i zjeżdżamy off-piste. Rano ślizgaliśmy się na deskach po falach, teraz suniemy po śniegu. Niesamowite. W takiej chwili nie martwimy się nawet tym, że to już koniec zimowej przygody na Lofotach. Jeszcze tylko kilka złapanych fal, suszenie sprzętu, pakowanie.
Zamieć śnieżna to nie powód by opuszczać dobrą sesję. Fot. Krzysztof Jędrzejak
Wracamy spełnieni, bogatsi o nowe doświadczenia i szczęśliwi, bo wszystko układało się po naszej myśli. Obiecujemy sobie, że to nie ostatnia przygoda z zimowym surfingiem na dalekiej Północy. Bo Posejdon najwyraźniej bardzo lubi bałtyckich surferów.