Pierwszy raz z samymi paniami popłynęłam w 1971 r. Takie rejsy prawie się nie zdarzały, choć świetnych żeglarek nie brakowało – sama znałam mistrzynie Polski w klasach olimpijskich. Ale na jachtach pełnomorskich patrzono na nas krzywym okiem. Nam też nikt nie chciał udostępnić łodzi. Może bali się, że kobiety nie poradzą sobie z tak skomplikowanym urządzeniem, choć ja miałam patent kapitański, a dwie z nas były inżynierami budowy okrętów. W końcu się udało i we cztery pożeglowałyśmy ze Szczecina do Warnemunde w NRD.
Kolejnego lata w tym samym składzie, znów na „Szmaragdzie”, wybrałyśmy się aż do Szkocji. Rok później dwie koleżanki się wykruszyły, więc postanowiłyśmy z Asią wyruszyć na Zatokę Botnicką. Związek żeglarski chciał nam kogoś dokwaterować, marudząc, że zmarnuje się miejsce na jachcie. Nie chciałyśmy brać byle kogo. Koniec końców, popłynęłyśmy we dwie. Na zmianę trzymałyśmy po sześć godzin wachtę za sterem.
NA TEMAT:
Przygotowania do samotnego rejsu
O samotnym rejsie jeszcze wtedy nie myślałam. Przymierzała się Teresa Remiszewska po starcie w transatlantyckich regatach samotników OSTAR. Ostatecznie władze Polskiego Związku Żeglarskiego udział w przedsięwzięciu zaproponowały mnie. Zgodziłam się bez wahania. Wiedziałam, że jestem w stanie to zrobić, czego oczekuję od jachtu. Trzeba było zbudować go od podstaw, i to szybko – ONZ ogłosił 1975 r. Międzynarodowym Rokiem Kobiet, wyasygnowano pieniądze na rejs i należało korzystać z okazji.
Wszyscy byli pod wrażeniem, że w pół roku udało się zaprojektować, zbudować i wyposażyć jacht. Powstał w gdańskiej Stoczni im. Conrada, szefem biura konstrukcyjnego był mój mąż Wacław. Zrobili wszystko, jak chciałam. „Mazurek” miał taki sam kadłub jak „Szmaragd”, który sprawdził się we wcześniejszych rejsach, a pokład całkiem płaski, żeby wygodnie pracowało się przy żaglach. Trudniej było z wyposażeniem – dużo musieliśmy sprowadzić z zagranicy, a dewiz brakowało.
Jeśli chodzi o jedzenie, pomógł mi prof. Damazy Tilgner. Podczas studiów chodziłam do niego na wykłady z technologii żywienia. Napisał listy do byłych dyplomantów, wówczas już ważnych person w zakładach przetwórczych. Z całej Polski zaczęły przychodzić paczki z konserwami, nawet z kaczką ze śliwkami w puszce. Pollena przysłała dwa pudła kosmetyków. Ile kremów rozdałam podczas rejsu! Panie na tropikalnych wyspach były nimi oczarowane.
Istniała wtedy solidarność ludzi związanych z żeglarstwem, można było na nich liczyć w potrzebie. Dziś niestety to się skończyło. Wiele osób kupuje za duże jachty, tak jak i samochody. Bardzo boleję, że spadła znajomość rzemiosła żeglarskiego. Bo żeglarstwa nie da się nauczyć z internetu, to trzeba umieć robić. Teraz jest wiele ułatwień – zwijarki do żagli, GPS. Wygodne, ale mogą się popsuć. A wtedy wszyscy się zgubią. Kto ma dziś pojęcie o mapach?
Z lampą naftową na pokład
Na „Mazurku” nawigowałam metodą praojców. Jak się człowiek dobrze usadzi, to z określeniem pozycji nie ma problemu. Zabrałam opracowane przez Amerykanów tablice, dzięki którym nie musiałam rozwiązywać równań logarytmicznych. Wystarczyło sekstantem zmierzyć wysokość, a chronometrem – czas. Robiłam to przed świtem i o zmierzchu, gdy widać i gwiazdy, i horyzont. Miałam świetny sekstant. Trafił potem na „Zew Morza” i wraz z nim zatonął niestety na Morzu Śródziemnym.
Światło paliłam całą noc – na wypadek gdybym musiała nagle wstać. Pewnego razu na Morzu Tasmana zasnęłam na zbyt długo i lampa naftowa osmoliła całą kabinę. Używałam jej, żeby oszczędzać akumulatory. Teraz na jachtach są turbiny wiatrowe, panele słoneczne. Ja na „Mazurku” miałam agregat, który znajdował się w forpiku. Trzymałam tam też żagle, więc gdy chciałam go uruchomić, musiałam przekładać worki do mesy. Nie chciało mi się codziennie ich dźwigać, a lampa sprawdzała się dobrze. Nafty miałam w bród, używałam jej w kuchence.
Uczta na Pacyfiku
Posiłki robiłam zwykle trzy razy na dobę. Jedzenie puszkowe bywa niesmaczne i na dłuższych przelotach monotonne, a z Panamy na Markizy i z Darwina w Australii na Mauritius żeglowałam po sześć tygodni. Na Kanale Panamskim udało mi się kupić amerykańską żywność liofilizowaną – podejrzewam, że od złodzieja, wszystkie jachty tak robiły.
W Sydney w uzupełnieniu zapasów pomógł mi polski weterynarz. Pojechałam z nim do hurtowni, gdzie kupował jedzenie dla psów i kotów. Na szczęście mieli konserwy nie tylko dla zwierząt, ale nie były to rarytasy.
Na wędkę nie łowiłam, czasami jednak latające ryby same wskakiwały na jacht, szczególnie na północnym Atlantyku. O świcie prawie zawsze znajdowałam na pokładzie dwie czy trzy sztuki. Smażyłam je na śniadanie. Były świeżutkie i pyszne.
Ucztą podjęto mnie na południowym Pacyfiku, między Fidżi a Sydney. Kapitan masowca „Józef Wybicki” wywołał mnie przez radio. Okazało się, że nasze kursy się przecinają i godzinę później zacumowałam „Mazurka” do rufy statku. Wykąpałam się w wannie w kapitańskiej łazience, po tygodniach mycia w słonej wodzie. Kucharz specjalnie upiekł kurczaka i ciasto.
Polskie statki wspierały „Mazurka” podczas całego rejsu. Na Pacyfiku służyły za stacje przekaźnikowe, bo antena na jachcie miała za słabą moc, by połączyć się bezpośrednio z Gdynia Radiem. Radiooficerowie opowiadali, co dzieje się w kraju, jaka pogoda jest w Gdańsku, przekazywali wyniki z olimpiady w Montrealu.
Dbali o mnie zwłaszcza rybacy – dobrze wiedzieli, co to znaczy spędzić kilka miesięcy na oceanie. W Kapsztadzie wyręczali mnie nawet w porządkowaniu jachtu. Chcieli, bym odpoczęła po najtrudniejszym odcinku rejsu.
Fale potwory
U wybrzeży RPA panują zwykle paskudne warunki. Spotykają się tam fale z Atlantyku i Oceanu Indyjskiego i czasem powstają tzw. fale potwory. Duże statki potrafią się na nich złamać. Na szczęście moim małym jachtem po prostu rzucało jak korkiem. To mi nie przeszkadzało, przyzwyczaiłam się do życia w rozhuśtanym świecie.
Kilka dni po wyjściu z Durbanu zepsuł się za to samoster. „Mazurek” dobrze leżał na kursie, ale mogłam go zostawić samego tylko na chwilę. Przez ponad dwa tygodnie, aż do Kapsztadu, sterowałam prawie 24 godziny na dobę. Gdy siadałam przy stole nawigacyjnym i „robiłam pozycję”, musiałam pilnować się, żeby nie zasnąć. Było to bardzo męczące. Zwłaszcza że tak naprawdę nigdy nie lubiłam sterować.
Niektórzy żeglarze opowiadają, jak to walczyli z oceanem. Ale gdy nadchodzi zła pogoda, to wcale nie jest tak, że ciągle trzeba coś robić. Nie. Przygotowuje się jacht, chowa rzeczy z pokładu, stawia odpowiednie żagle i tyle. Nie ma innej metody. Na oceanie pewne rzeczy trzeba po prostu przeczekać. Ja się nie bałam. Wiedziałam, że „Mazurek” to znakomity jacht i że jeśli dobrze go przygotuję, nic mu nie zaszkodzi.
Ostatnia prosta
W Kapsztadzie dowiedziałam się, że ścigają mnie rywalki – Naomi James i Brigitte Oudry. Do celu miały dalej, ale płynęły na znacznie dłuższych i szybszych jachtach. Z RPA żeglowałam więc bez przerwy 75 dni. Nie mogłam pozwolić, by ktoś ubiegł „Mazurka”.
Południowy Atlantyk był jednym z najprzyjemniejszych odcinków. Płynęłam z pasatem, bez kropli wody na pokładzie, godzinami nie musiałam korygować kursu. Sprawnie przeszłam też pas ciszy na równiku. Już po godzinie złapałam wiatr, a bywa, że żeglarze utykają tu na długo. Niepokoiły mnie tylko problemy z łącznością. Przez trzy tygodnie nie mogłam wywołać Gdynia Radia. Ależ się o mnie martwili! Później okazało się, że w Kapsztadzie do nadajnika wprowadzono złe częstotliwości. Przypadkiem usłyszał mnie operator z polskiej bazy na Antarktydzie i zawiadomił kraj. Odtąd miałam kontakt z Gdynią do końca rejsu.
Pamiętam dobrze dzień domknięcia pętli. Gdy rano zliczyłam pozycję, wiedziałam, że brakuje niewiele. Wieczorne pomiary potwierdziły – przecięłam swoją trasę sprzed prawie dwóch lat! Na świętowanie nie było czasu. Rozwiał się harmatan znad Sahary, żagle i pokład zrobiły się pomarańczowe od pyłu.
Na Gran Canarię dotarłam miesiąc później. W Las Palmas powitano mnie salwą, parlament kanaryjski przerwał z tej okazji obrady. Skończyła się wolność samotnego żeglowania. Zrobiło się bardzo oficjalnie. W Zatoce Gdańskiej dołączył do mnie okręt marynarki i wiele jachtów. Ludzie stali nawet na główkach portu, statki strażackie zrobiły kurtynę wodną. Zacumowałam przy Zielonej Bramie, przez tłum poszłam prosto na konferencję prasową w Novotelu.
„Mazurek” został sam na kei. Dzień czy dwa później zabrano go stamtąd do stoczni. Trzeba było przebudować wnętrze, bo nie nadawał się do czarterów i żeglugi turystycznej. Czy było mi smutno? Przez dwa lata zżyłam się z jachtem, ale wiedziałam, że nie jest mój, że tylko mi go użyczono. Rejs się skończył, trzeba było się rozstać.
Załoga z ogłoszenia
Żeglowałam nadal – po Bałtyku, Morzu Północnym, raz z mężem przez Atlantyk. I gdzieś w połowie lat 90. dotarło do mnie, że mimo upływu 20 lat niewiele się zmieniło. Młodsze koleżanki nadal nie były chętnie widziane na pokładach. Najwyraźniej rejs „Mazurka” nie przetarł szlaków. Pomyślałam, że coś z tym trzeba zrobić.
Poprosiłam moją 17-letnią siostrzenicę, żeby pomogła mi znaleźć chętne. Porozwieszała na płotach we Wrzeszczu kartki: „Poszukuje się załogi”. Zgłosiły się dwie studentki i dwie licealistki. Popłynęłyśmy moim jachtem do Nynashamn pod Sztokholmem. Rok później dotarłyśmy jeszcze dalej – do Kemi w Finlandii, stamtąd pociągiem do Rovaniemi, odwiedzić św. Mikołaja.
Dziewczyny radziły sobie ze wszystkim, nawet z klasyczną nawigacją, bo powiedziałam im, że używania GPS-u każdy może nauczyć się u siebie na balkonie. To była fantastyczna załoga – śmiem twierdzić, że nawet lepsza niż nasza czwórka dwadzieścia parę lat wcześniej. A zawsze mówię, że podczas rejsu najważniejsi są ludzie. Kwestie techniczne to drugorzędna sprawa – w końcu jachty nie są aż tak skomplikowane.
Kim jest Krystyna Chojnowska-Liskiewicz
(ur. 1936 r.) Inżynier budowy okrętów i jachtowy kapitan żeglugi wielkiej. W latach 1976-1978 jako pierwsza kobieta samotnie opłynęła świat na pokładzie mierzącego 9,5 m długości „Mazurka”. Jej trasa wiodła z Wysp Kanaryjskich przez Kanał Panamski, Tahiti, Sydney, Wielką Rafę Koralową, Darwin, Mauritius, Durban i Kapsztad. Łącznie przepłynęła 31 166 mil morskich.