Goose Bay. Labrador. Już drugi dzień czekamy w barze na poprawę pogody. Tony wspomina czasy, gdy jeszcze w mundurze US Navy Force ewakuował potajemnie agentów ze Związku Radzieckiego. Gerard odwzajemnia się opowieścią o niezaplanowanym wodowaniu starym rzęchem w zimnych wodach Płn. Atlantyku. Chris i ja, z braku takich doświadczeń, koordynujemy dostawy kolejnych kufli, gdy z drugiego końca baru pada pytanie, czy słyszeliśmy, że w Narsarsuaq na Grenlandii kończą się zapasy paliwa. Zapada krępująca, pełna niedowierzania cisza, przerwana w końcu dyskretną prośbą Gerarda o rachunek. Instynkt podpowiada mi, że podobnie jak kiedyś na starym, dobrym Dzikim Zachodzie, właśnie przestały obowiązywać cywilizowane zasady i rozpoczyna się wyścig z czasem.
NA TEMAT:
35. „Light My Fire”, The Doors (1966)
Parę lat temu znajomy pochwalił się, że został przedstawicielem Columbii, producenta małych, supernowoczesnych samolotów, które – z racji swojej budowy – muszą pokonywać drogę do europejskich klientów na własnych skrzydłach. Sam jestem akurat tak skonstruowany, że sygnał elektryczny wytworzony gdzieś w uchu wewnętrznym, po drodze do mózgu mija czułą bramkę analizującą przydatność informacji i w razie potrzeby dolepia małą metkę z napisem „przygoda”. Wówczas ośrodek mowy automatycznie wypowiada „wchodzę w to”. A koledze dorzuca: „tylko nie zapomnij”. Nie zapomniał. Wkrótce zadzwonił z pytaniem, czy zdołam być za dwa tygodnie w Oregonie, bo samolot dla pierwszego polskiego klienta jest już gotowy.
Cały artykuł przeczytaj w kwietniowym numerze Podóży.