Aktywnie

Wyprawa polarna w polskich Tatrach? 17-latek odtworzył wydarzenia sprzed 100 lat

rozmawiała Maria Brzezińska, 27.04.2018

Maks Rębisz podąża śladami Ernesta Shackletona... w Tatrach

fot.: Archiwum prywatne

Maks Rębisz podąża śladami Ernesta Shackletona... w Tatrach
Maks Rębisz ma 17 lat i jak mało kto zna się na historii polarnictwa. Wyprawa Shackletona zafascynowała go do tego stopnia, że postanowił odtworzyć jeden z etapów... w polskich Tatrach.

W 1911 r. Amundsen zdobywa biegun południowy. Na brytyjskim eksploratorze Erneście Shackletonie – który dwukrotnie próbował tego dokonać – wymusza to zmianę planów. Postanawia zrobić trawers Antarktydy. Wyprawa rusza w 1914 r., jednak nie udaje się dopłynąć na kontynent. Lód miażdży statek i rozpoczyna się walka o przetrwanie. Załoga dociera na Wyspę Słoniową, skąd kilku członków wyprawy rusza dalej łodzią na Georgię Południową. Żeby dotrzeć do stacji wielorybniczej i sprowadzić pomoc, muszą pokonać góry.

Rozmawiamy z Maksem Rębiszem, siedemnastolatkiem, który w styczniu 2018 r. odtworzył trawers Georgii Południowej w polskich Tatrach. Skompletował historyczny strój i ekwipunek, by jak najwierniej zrekonstruować wydarzenia sprzed ponad stu lat.

NA TEMAT:

Maria Brzezińska: Twoi rówieśnicy pewnie nie wiedzą, kim był Ernest Shackleton. A słyszeli o Fridtjofie Nansenie?

Maks Rębisz: Obawiam się, że o nim tym bardziej nie słyszeli. Jeśli chodzi o polarników, bardziej kojarzony jest Shackleton, choć i tak mało kto wie, kim był. A jeśli już, kojarzy się go z biegunem, i to częściej z biegunem północnym. Survival, lód i żadnych konkretów, co moim zdaniem jest gorsze, niż gdyby nie wiedziano zupełnie nic. Ale staram się to zmienić [śmiech], chcę popularyzować historie polarników.

A jak ty o nim usłyszałeś?

5 lat temu tata przyniósł mi książkę Centkiewiczów o interesującym tytule „Nie prowadziła ich gwiazda polarna”. To był temat dla mnie, poczynając od szczegółów, takich jak detale ekwipunku, aż po całokształt: historię, motywację, inspirację. Zaczął się okres długotrwałych studiów, odkrywałem archiwalne zdjęcia w internecie, poznawałem ciekawych ludzi. Trafiłem na wspaniałą, poświęconą historii Shackletona grupę na Facebooku. Udało mi się tam poznać historyków polarnych, a nawet potomków załogi.

Jak narodził się pomysł rekonstrukcji wyprawy Shackletona?

Po latach gromadzenia wiedzy stwierdziłem, że trzeba ją wykorzystać w praktyce. Główną inspiracją była brytyjska wyprawa rekonstrukcyjna, która powtórzyła podróż Shackletona szalupą z Wyspy Słoniowej na Południową Georgię. Użyli wówczas repliki łodzi ratunkowej i wyposażenia z epoki. Ja też chciałem poczuć klimat dawnych ekspedycji, ale jako że Antarktyda jeszcze nie leży w zasięgu moich możliwości, postanowiłem działać tu, w Polsce.

Trudno było odtworzyć oryginalny strój?

Myślałem, że będę wszystko przygotowywać sam, ale kiedy ogłosiłem pomysł, nagle stworzyła się niesamowita drużyna ludzi wielu talentów. Prawnuczka bosmana na statku Shackletona jest krawcową i przygotowała istotne części stroju. Ktoś inny wydziergał na drutach wełniane rękawiczki i kominiarkę; znajomi z grupy rekonstrukcyjnej Tradycja Narciarska pożyczyli mi raki i plecak; kolega, który jest kowalem, wykuł czekan. Ja musiałem przygotować tylko pozostałe detale i żywność.

Sam piekłeś suchary? Skąd miałeś przepis?

Polarnicy mieli na nie różne recepty, każdy wg swych potrzeb. Amundsen dodawał owies i redukował użycie sody oczyszczonej – uważał, że zabija witaminy. Z dzienników odkrywców powybierałem najciekawsze „smaczki” i stworzyłem własną mieszankę. Brytyjski polarnik i naukowiec Douglas Mawson pisał, że kiedy do składników dodał mleko w proszku, suchary były tak twarde, że musieli je rozbijać czekanem. Też dodałem mleko w proszku, ale nie musiałem posuwać się do tak radykalnych środków, by je zjeść [śmiech].

Co jeszcze jadało się na wyprawach polarnych?

Dieta antarktycznego podróżnika składała się głównie z sucharów, pemikanu – suszonego mięsa zmieszanego z tłuszczem – do tego czekolada i herbata. To tyle. W dzisiejszych czasach podróżnicy mają liofilizaty, pełne składników odżywczych, z wyliczoną ilością białka czy tłuszczy. A oni jedli to, co żeglarze w średniowieczu i nierzadko na takiej diecie musieli przeżyć kilka lat. Oprócz herbaty inną formą ciepłego posiłku był tzw. hoosh – papka z pokruszonych sucharów zmieszanych z roztopionym śniegiem i pemikanem. Próbowałem i przyznam, że nie jest to najlepsze.

Maks Rębisz
Polarnicy często żywili się sucharami. Niektórzy wspominali, że były tak twarde, że trzeba je było rozbijać czekanami, fot. Archiwum prywatne / Piotr Berent

Przygotowałeś też pemikan?

Tak, wołowinę najpierw kroiłem na cienkie paski, potem suszyłem w piekarniku, następnie mieliłem je na proszek, dodawałem roztopiony tłuszcz i opcjonalnie ziarna.

Jak wyglądała trasa, jaką pokonał Shackleton wraz z towarzyszami?

W 1916 wnętrze Południowej Georgii było zupełnie niezbadane. Jedynym cywilizowanym punktem była stacja wielorybnicza. Shackleton chciał dopłynąć łodzią bezpośrednio do portu, ale ze względu na przeciwny wiatr i skały ostatecznie wylądował w zatoce Króla Haakona. Musieli więc przeprawić się przez góry. Nie mieli sprzętu wspinaczkowego, tylko topór ciesielski i linę. Wyruszyli wczesnym rankiem. Szli nieprzerwanie przez 36 godzin. Wiedzieli, że jeśli się zatrzymają, zasną i już się nie obudzą. Nie mieli mapy, zdarzało się więc, że trafiali na skraj przepaści, musieli zawracać i szukać drogi naokoło. Podróż stawała się niemiłosiernie długa. Po drodze wpadli po pas do zamarzniętego jeziora, musieli pokonać wodospad, aż wreszcie wyczerpani, obdarci, dotarli do stacji. Kapitan stacji ich nie poznał – choć znał Shackletona z dawnych lat.

Jak wytyczyłeś trasę swojej wędrówki?

Trasa wyprawy liczyła mniej więcej tyle samo kilometrów. Shackleton pokonał około 17 mil, tj. 40 km. Zacząłem na Polanie Chochołowskiej, planowałem przetrawersować Tatry Zachodnie i dostać się do Tatr Wysokich przez Halę Gąsienicową i Zawrat, aż do doliny Pięciu Stawów Polskich. Tamtejsze schronisko miało odegrać rolę stacji wielorybniczej. Pierwszego dnia, kiedy wystartowaliśmy, nie mieliśmy takiego szczęścia jak Shackleton. Wiał bardzo silny wiatr, dochodzący do 100 km/h. Doświadczyłem tzw. whiteoutu – nie było nic widać, zacierała się granica pomiędzy niebem a ziemią, wszystko było białe. Dzięki temu mieliśmy prawdziwe „laboratorium polarne” i mogliśmy przetestować odzież i sprzęt.

Co miałeś na sobie?

Strój brytyjskiego polarnika (norwescy używali futer, na wzór Innuitów), tj. kilka warstw odzieży wełnianej: bieliznę, swetry, a na to kurtkę z gabardyny. Brytyjski krawiec, Thomas Burberry, zaprojektował wodoodporną tkaninę, którą wykorzystywano potem w armii i właśnie podczas wypraw polarnych. Wówczas to był wynalazek, odpowiednik współczesnego goretexu. Cały komplet (spodnie, kurtka i kaptur śnieżny) nieźle chronił od wiatru. Problem polegał na tym, że w kurtce z gabardyny człowiek bardzo się poci, więc wędrówka staje się uciążliwa. Na dłoniach miałem futrzane rękawice – dość duże, wielkości rękawic kuchennych, mogące łatwo zsunąć się na wietrze – ale i na to polarnicy mieli sposób – łączyli je kawałkiem knotu od lampy naftowej.

Maks Rębisz
Strój Maksa pomogła przygotować prawnuczka bosmana na statku Shackletona, fot. Archiwum prywatne / Piotr Berent 

Pogoda popsuła wam pierwotny plan.

Tak, do schroniska dotarliśmy drogą okrężną, dolinami. Bezpieczeństwo było dla nas najważniejsze. Trzeciego dnia udało się zgodnie z planem wystartować z Murowańca, przekroczyć zamarznięty Czarny Staw – tak jak Shackleton, ale na szczęście bez przymusowej kąpieli – i rozpocząć wspinaczkę na Zawrat. Oczywiście nie był to żaden wyczyn sportowy, ale zapamiętałem ten moment ze względu na okoliczności. Byliśmy jedynymi turystami na szlaku. W moim historycznym stroju mogłem naprawdę poczuć się jak pionier wdzierający się w nieznane. Cała wspinaczka była świetnym doświadczeniem, był dreszczyk emocji, szczególnie tuż pod przełęczą. Z Zawratu schodziliśmy we mgle i śniegu po kolana. Okazało się, że spodnie dobrze chronią od wilgoci, wszystko było suche pod spodem. Po kilku godzinach dotarliśmy do naszej „stacji wielorybniczej” – zmęczeni, ale szczęśliwi, że uda się nam uratować resztę załogi.

Jakie były reakcje ludzi na szlaku?

W dolinach, gdzie było więcej turystów, miałem mieszane uczucia. Trochę patrzyli na mnie jak na przybysza z obcej planety. Ale wyżej było naprawdę miło, ludzie podchodzili do mnie, pytali, co to za strój, chwalili pomysł. Niektórzy myśleli, że to rekonstrukcja himalajskiej wyprawy (Tenzing i Hillary na Evereście).

A w schronisku?

Nie tyle patrzyłem na ludzi, co raczej myślałem o tym, jak się musiał czuć Shackleton, kiedy przekroczył próg normalnego domu po raz pierwszy od prawie dwóch lat. Doceniłem wtedy życie i poczucie bezpieczeństwa, jakie towarzyszy cywilizacji.

Wielu ludzi zajmuje się odtwarzaniem wypraw polarnych?

W Polsce bardzo mało – u nas bardziej popularne są rekonstrukcje militarne. Ale nawet w Wielkiej Brytanii czy Norwegii, o długiej historii wypraw polarnych, są to raczej pojedyncze osoby. Miałem przyjemność poznać kilka osób, które odtworzyły podróż Jamesem Cairdem [nazwa łodzi ratunkowej Shackletona – red.] – coś niesamowitego. Moim marzeniem jest utworzenie polskiej grupy rekonstrukcyjnej, żeby przekazywać te wszystkie historie nie tylko poprzez wyprawy sportowe, ale również przez edukację.

W kim miałeś wsparcie podczas organizacji wyprawy?

Przede wszystkim w mojej rodzinie. Razem piekliśmy suchary, szyliśmy niektóre elementy. Ale byli to też znani podróżnicy – Monika Witkowska, Mikołaj Golachowski – którzy mnie mocno wspierali i trzymali kciuki. Byłem tym bardzo mile zaskoczony.

A Marek Kamiński?

Poznałem go później, już po wyprawie, kiedy opowiadałem o niej na festiwalu Kolosy w Gdyni. Miałem ze sobą replikę stroju, pokazałem mu – pogratulował, stwierdził, że to świetny pomysł. W ogóle poznając tak wielu podróżników, czułem się trochę jak młody Roald Amundsen, który ponad sto lat temu pisał do Fridtjofa Nansena z prośbą o wsparcie własnych pomysłów.

Zatem wszystko przed tobą. Będzie kolejna rekonstrukcja?

Będzie. Od paru miesięcy planuję kolejną wyprawę, tym razem dłuższą, w trudniejszym terenie – na Hardangerviddzie w Norwegii. To największy górski płaskowyż w Europie, o warunkach zbliżonych do polarnych. Tym razem będę poznawał norweską szkołę polarnictwa – chcę użyć futrzanej odzieży oraz drewnianych sań i nart.

***

Śledź kolejne wyprawy Maksa na jego fanpage'u na Facebooku >>>

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.