Przy dźwiękach "Imagine" patrzę na świat przez okulary Johna Lennona. Złota oprawka, grube szkła. Po prawej stronie na ekranie sceny z czasów, gdy powstawała piosenka. Wojna w Wietnamie, hipisi, protesty. Na przeciwległej ścianie skupiony w soczewkach okularów napis: "Imagine all the people living life in peace". Słowa zyskują drugie dno. Zaskakujące myśli, zaskakujące muzeum - The Beatles Story w niebanalny sposób opowiada historię chłopców z Liverpoolu. Są ich pierwsze zdjęcia - robione w plenerze, bo fotograf nie miał ani studia, ani pieniędzy na jego wynajęcie. Jest żółta łódź podwodna, przez której peryskop podziwiam psychodeliczny świat - taki jak na okładce płyty. Jest też wnętrze słynnego The Cavern Club, w którym Beatlesi zaczynali. Ten jednak chcę zobaczyć na żywo. Wychodzę więc z podziemi - muzeum mieści się w piwnicach Albert Dock. Ten ceglany portowy dok to dziś jedno z najmodniejszych miejsc w Liverpoolu. W sąsiedztwie kawiarni i sklepów rozlokowała się Tate Liverpool, największa galeria sztuki współczesnej poza Londynem. W tym roku z okazji jej 20. urodzin po raz pierwszy w Wielkiej Brytanii odbywa się wystawa Gustava Klimta (do 21 sierpnia). A stałą ekspozycję Tate - dzieła Rodina, Picassa, Matissa, Degasa czy współczesne instalacje wideo - można oglądać za darmo. Zapłacimy tylko za wystawy czasowe. Podobnie jest w większości muzeów - chociażby w Walker Art Gallery z ciekawą kolekcją sztuki wiktoriańskiej. Pewnie był to jeden z argumentów za tym, że Liverpool został Europejską Stolicą Kultury 2008.
NA TEMAT:
Tu Zaczynali
Status Liverpoolu sprawia też, że szczególną oprawę w tym roku będą miały wydarzenia związane z Beatlesami, czyli International Beatle Week i Mathew Street Music Festival. Jak co roku przez tydzień 200 liverpoolskich klubów zagra wtedy dobrze wszystkim znane piosenki. Uliczne sceny przyciągną tłumy. Najtłoczniej będzie na Mathew Street. Niepozornej uliczce, której - gdyby nie historia Beatlesów (i liczne strzałki) - można by nie zauważyć. Zanim tam dotrę, z umocnień za Albert Dock podziwiam zachód słońca nad portową częścią miasta. W ostatnich promieniach słońca mijam pomnik zatrzymanego w tanecznym, preslejowskim ruchu brytyjskiego rockandrollowca z Liverpoolu Billy'ego Fury. Potem ruszam do The Cavern Club. To dzięki niemu Mathew Street urosła do rangi kultowej. Klub nobilitacji doczekał się dzięki Beatlesom. Choć gdy zaczynali tu grać, wcale nie byli jeszcze znani. Nawet nie koncertowali wieczorami, grając jedynie "do kotleta". Gdy zaczęli przyciągać tłumy, awansowali na wieczorne występy. Tu zgrali się jako grupa i poznali swojego pierwszego menedżera Briana Epsteina. To wyniosło ich na szczyty, ale też sprawiło, że maleńkie The Cavern zaczęło być dla nich o wiele za ciasne. Zanim tak się stało, zagrali tu wedle różnych źródeł 292 lub 275 koncertów (po raz ostatni 3 sierpnia 1963 r.). Schodzę do klubu dwa piętra w dół po krętych schodach. Wąska piwniczka z łukowatym sklepieniem, niepozorny bar, na końcu maleńka scena. I pomalowana na różne kolory ściana. Na niej podpisy grających tu zespołów. Z The Beatles w samym centrum. Ścisk musiał tu panować niemiłosierny. I duchota. W końcu wtedy nie obowiązywał, tak jak teraz, zakaz palenia. Piję piwo, w niekultowej (na szczęście) cenie. I uciekam naprzeciwko, do Cavern Pub, w którym wcześniej wypatrzyłam na plakatach koncert na żywo. Tu też pełno pamiątek po Bealtesach - są fotografie, plakaty, wycinki z gazet. Na honorowym miejscu perkusja z logo zespołu na bębnie. Okoliczne bary również mają wiele wspólnego z Beatlesami. Do The Grapes, typowego brytyjskiego pubu, członkowie grupy zaglądali na drinka po koncercie. Po pierwsze dlatego, że w The Cavern nie sprzedawano alkoholu, po drugie - do The Grapes nie wpuszczano krzykliwych nieletnich fanek. Tak samo jak do White Star nazwanego na cześć linii oceanicznej.
Gwiazdy i Hotel Beatlesów
Naprzeciwko czerwonego neonu The Cavern podziwiam różową ścianę sław. Na niej złote płyty i zdjęcia wywodzących się z Liverpoolu artystów. Okazuje się, że hitów zajmujących pierwsze miejsca na listach przebojów powstało tu całkiem sporo. Poza Beatlesami są też: Mel C, Atomic Kitchen, Frankie Goes to Hollywood... Obok ściana pamięci - Cavern Wall of Frame. Na każdej cegle wyryte nazwy grup i muzyków, którzy przyciągnięci sławą Beatlesów wzmocnili renomę klubu: Oasis, Rod Stewart, Eric Clapton, Elton John, Nigel Kennedy... O ścianę opiera się John Lennon. Młody, chłopaczkowaty, jakiś taki niski... Trochę niepodobny do tego u szczytu sławy. Ale nie zapominajmy, że Liverpool to początki Beatlesów. Pomnik upamiętnia czasy, gdy Lennon mógł jeszcze spokojnie przechadzać się Mathew Street. Tuż za rogiem trafiam na Hard Days Night Hotel. Każdy pokój jest inny i w każdym znajdują się beatlesowe motywy. To idealne miejsce na odświeżenie wspomnień. Wymarzone na nocleg w Liverpoolu - z tym, że zarezerwowane na kilka miesięcy do przodu. Na każdym rogu kamienicy posąg jednego ze słynnej czwórki. Żeby odpocząć przez chwilę od wszechobecnych chłopców z Liverpoolu, zaglądam do modnego butiku Cricket na Mathew Street (między The Cavern a The Grapes). W środku modne metki i przebogaty wybór torebek. Ceny kosmiczne, ale zdjęcia gwiazd poprzyczepiane do niektórych projektów zdają się je tłumaczyć. Wyglądam przez okno i staję twarzą twarz z posągiem Matki Boskiej trzymającej nie jedno, a czwórkę dzieci. Nad nią napis "Beatle Street", pod nią - "Four lads who shook the world".
Brytyjski Pragmatyzm i Smak Azji
Nieco na uboczu miejsc związanych w Beatlesami pozostaje inne liverpoolskie "naj" - gigantyczna anglikańska katedra. Jest największa na Wyspach i piąta co do wielkości na świecie. Wieżę ma dokładnie na środku nawy głównej, przez co z daleka wygląda trochę jak ogromny kamienny pionek. Może dlatego, że jej projektant Giles Gilbert Scott miał zaledwie 22 lata. Innym kultowym kształtem, który narodził się w jego głowie, jest czerwona budka telefoniczna - mijam ją w jednej z naw katedry. Zanim dojdę do ołtarza, przechodzę jeszcze koło sceny koncertowej, kawiarni i restauracji. Odpowiedzią na pytanie: jak to możliwe, jest brytyjski pragmatyzm. W końcu utrzymanie, oświetlenie i ogrzanie takiego budynku jest kosztowne. Katedra musi sama na siebie zarobić. Ja rezygnuję ze wsparcia zjedzeniem obiadu, idę do miejsca, gdzie kurczak w cieście czy sajgonki wygrywają z fasolką na śniadanie. Do China Town. W Liverpoolu mieszka największa w Europie chińska społeczność. Ich świat zaczyna się za kolorową bramą smoka. Pachnie tu Azją. Być tu podczas obchodzonego w akompaniamencie petard i w towarzystwie smoków Chińskiego Nowego Roku to nie lada przeżycie. W drodze powrotnej na lotnisko John Lennon Airport (jakże inaczej mogłoby się nazywać) mijam jeszcze żółtą łódź podwodną. Zanim dojdę do gatu, trafiam na ufundowany przez Yoko Ono pomnik J.L. Nad nim ich wspólne zdjęcie. Na ścianach cytaty z piosenek. "Above us only sky" - ponad nami tylko niebo. Na lotnisku w Liverpoolu prawdziwe jak nigdzie indziej