Kilka lat temu pojechałam do Nowego Jorku na studia aktorskie. Wyjazd miałam zaplanowany jak scenariusz filmowy. Oczywiście w reżyserii Woody'ego Allena. Do wielkiej torby spakowałam wszystko, co miało ze mnie zrobić prawdziwego nowojorczyka: rolki do szusowania po Central Parku, książki (które miałam czytać w Central Parku) oraz listę kawiarni Starbucks, których kawę miałam pić na ławce - w Central Parku. Sama podróż miała wyglądać jak komedia romantyczna, w której poznaję siedzącego obok mnie w samolocie bogatego Amerykanina. Ten zakochuje się od pierwszego wejrzenia i już na lotnisku JFK prosi mnie o rękę. Nie zważając na długość lotu, ubrałam się w sukienkę i buty na obcasie. Z hollywoodzkim uśmiechem weszłam na pokład. Z każdym rzędem przybliżającym mnie do siedzenia E14 serce biło mi coraz mocniej, ale zatrzymało się, kiedy stanęłam przed numerem "mojego przeznaczenia". Na siedzeniu numer E14 spoczywał starszy pan. Co więcej, zajął moje miejsce przy oknie, które rezerwowałam pół roku wcześniej! Stewardesa uprzedziła, że pan jest na wózku inwalidzkim i możliwe, że w razie potrzeby będę musiała mu pomóc. Usiadłam, wyjęłam notesik i zamiast odhaczyć jako wykonane, skreśliłam z listy punkt pierwszy: poznać miłość mojego życia. Nic jednak nie było w stanie zepsuć mi humoru, pogodziłam się więc z rzeczywistością i zaczęłam czytać "Diabeł ubiera się u Prady". Kiedy personel pokładowy ogłosił, że właśnie wylądowaliśmy na JFK, popłakałam się jak dziecko. Na Manhattan dojechałam tak zwaną gypsy cab - nielegalną, prywatną taksówką, która według większości nowojorczyków jest najbardziej niebezpieczną formą transportu. Ja jednak tak polubiłam się z moim kierowcą, że całą podróż przesiedziałam na przednim siedzeniu, puszczając mu polskie reggae. Już pierwszego dnia postanowiłam zrealizować plan. Na mapie odnalazłam Central Park, założyłam rolki, a drobne na kawę wsadziłam do kieszeni. Szusowałam alejami, jakbym robiła to codziennie. Ludzie się uśmiechali. Wierzyłam, że przeznaczenie będzie mnie prowadzić. Niestety, asfalt w Central Parku wcale nie sprzyjał jeździe na rolkach, więc zamiast podziwiać widoki, patrzyłam pod nogi, żeby się nie przewrócić. Po drodze kupiłam kawę w Starbucksie. Miałam nadzieję, że mimo porażki w Central Parku jest jeszcze szansa na przejęcie nowojorskiego stylu. W tym mieście gdziekolwiek pójdziesz, traktują cię jak starego znajomego. Dla wielu ma to ogromny urok. Pracownicy kawiarni doskonale się spełniają w roli kumpla każdego klienta. Składając zamówienie, należy podać swoje imię. Kiedy moja kawa była gotowa, przepiękna dziewczyna zawołała mnie, jakbyśmy się znały od lat, i podała mi napój. Już po pierwszym łyku wiedziałam, że będę tęsknić za rodzimą kawą. W drodze do domu zatrzymałam się w Central Parku pod ogromnym kamiennym sześcianem, na którym widniał wielkimi literami napis "POLAND". Na szczycie znajdował się pomnik Władysława Jagiełły. Czułam, że to znak, że nie uda mi się zapomnieć o ojczyźnie. Z czasem okazało się, że bardzo chcę o niej pamiętać.
NA TEMAT:
Po pierwszym miesiącu musiałam znaleźć pokój do wynajęcia. Wśród kilku pięćdziesięcioletnich starych panien z kotami i wersalką znalazł się Victor. Pracował na Wall Street, a w weekendy zakładał kolorowe suknie i występował jako drag queen. Umówiliśmy się na spotkanie w niedzielne popołudnie. Mój przyszły współlokator siedział przy barze, popijając szampana z truskawką. Następnego dnia już u niego mieszkałam. Spaliśmy niemalże w jednym pokoju: on na materacu w salonie połączonym z kuchnią, ja w pokoiku bez drzwi na dmuchanym łóżku. Victor każdego ranka przed pójściem do pracy dziękował Bogu za to, że jest w Nowym Jorku. Jako osiemnastolatek uciekł z Ekwadoru i szukał szczęścia na Manhattanie. Mieszkałam z nim do końca mojego pobytu. Zdążyłam wyprawić mu trzydzieste urodziny, poznać jego najbliższych przyjaciół, przyłapać go w łóżku z chłopakiem poznanym w nocnym klubie i nieraz pocieszać, że w końcu wszystko się ułoży. Pewnego dnia, spacerując po pierwszej alei, zobaczyłam Woody'ego Allena. Nie byłam w stanie nad sobą zapanować - wbiłam w niego wzrok. Udało mi się trochę rozluźnić mięśnie twarzy i zdobyć się na uśmiech. A on też się uśmiechnął! W idealnym świecie zaproponowałby mi rolę w nowym filmie. Przez chwilę udawałabym, że się zastanawiam, po czym cały dzień spędzilibyśmy na omawianiu scenariusza. A tak to kilka minut stałam nieruchomo na środku chodnika, próbując przekonać samą siebie, że to nie sen. I tak cały mój pobyt był jedynie otarciem się o marzenie senne. Właściwie nic poza skończeniem kursu w szkole aktorskiej nie poszło zgodnie z "planem". Pamiętam, jak znajomy zapytał mnie: "How are you?". Naiwnie postanowiłam podzielić się z drugim człowiekiem, że akurat czuję się "not so good". Nie zdążyłam nawet wziąć oddechu, aby dokończyć zdanie - znajomego już nie było. Bez względu na samopoczucie odpowiedź "wszystko w porządku" jest zgodna z konwencją. Chcąc być częścią społeczeństwa, należy się jej trzymać. W Nowym Jorku czuć się "not so good" nie wypada, chyba że leży się na kozetce i za godzinę szczerości płaci dwieście dolarów. Kiedy wylądowałam na lotnisku w Warszawie, już nie płakałam melodramatycznie. Nie miałam scenariusza na to, co wydarzy się po powrocie. Nowy Jork nie okazał się moim miejscem na ziemi. To miasto jest dla mnie jak wielka niespełniona miłość, o której ciągle się pamięta, za którą się tęskni, wiedząc, że nigdy nie dałaby poczucia bezpieczeństwa. Większość ludzi go kocha. Ja dopiero od niedawna za nim tęsknię.