Torujesz sobie drogę przez ulicę zastawioną wieszakami z podróbkami bluz Adidasa i klapek Havaianas. Próbujesz wyprzedzić grupę Angielek, które wybierają kolory warkoczyków – jednej już skręcają dredy, druga zastanawia się nad tatuażem robionym bambusem. Mijasz Tajkę sprzedającą owocowe koktaile i stoiska z podrabianymi prawami jazdy. Wpadasz na wielką tablicę „bucket vodka redbull (real strong)”. Potykasz się o rosyjskiego mięśniaka przymierzającego t-shirt z wielkim paluchem pokazującym w prawo „I think he’s gay!”. Drogę zachodzi ci Hindus wyciągając rękę i wołając: – Yes, my friend, I remember you, suit for you! A z drugiej strony konkurencja wsuwa do ręki wizytówkę „perfect shirts”. Ktoś klepie cię w ramię: – Viagra? Dziewczyna w beżowym wdzianku śpiewa „taaaj massaaażżżż”. Z głośników wylewa się trans zmieszany z elektro, przyspieszający bicie serca. Pod nogi wjeżdża ci kaleka na deskorolce, pod nos podtyka róże mała dziewczynka, twoja torba zahacza o wózek z rozgrzanym wokiem z pad thai. Ledwo uskakujesz przed pędzącym niebieskim tuk-tukiem po to, żeby wpaść na psa, który kuli pod siebie ogon. Myślisz: nienawidzę Khao San.
NA TEMAT:
Zapach kawy i jaśminu
I za chwilę, sam nie wiesz jak i kiedy, siedzisz z piwem w ręku i oglądasz po raz trzeci czwartą część „Piratów z Karaibów”, zastanawiając się, czy siedząca obok z białym facetem Tajka to kobieta czy mężczyzna. Zjadłbyś kulkę lodów, ale jest droższa niż w Europie, kupiłbyś coś na prezent, ale ani drewniane żaby z grzbietami do pocierania, ani tandetne figurki Buddy nie przypadają ci do gustu.
Idziesz dwie ulice dalej. I nagle znikają biali turyści, a stoiska z podróbkami zamieniają się w stoiska z ubraniami w stylu tajskim – wzorzyste bluzki o kroju piżamy, szare spodnie w kant i błyszczące buty. Pachnie świeżą kawą podawaną ze skondensowanym słodkim mlekiem. Przy straganach rozstawiono plastikowe krzesełka – prowizoryczne restauracje, w których nie rozpoznajesz większości dań: zielonych liści usmażonych na głębokim oleju, brązowych ciasteczek przyozdobionych śmietaną i chili, ani białego musu, który pachnie prażoną cebulą i jajkiem.
Przechodzisz mostkiem nad kanałem, który służy za ściek i śmietnik. Mijasz partery domów przerobione na sklepy albo garaże dla tuk-tuków. Ulice zapełniają się straganami i nagle, zamiast smrodu spalin i odpadków, czujesz obezwładniający zapach jaśminu. Dotarłeś na targ kwiatowy: mięsiste storczyki zwisają z blaszanych daszków, bugenwille w pełnej gamie różu pienią się na chodnikach, w kamiennych misach napełnionych wodą pływają fioletowe lilie. Na rozłożonych na ulicy płachtach materiału leżą białe pączki jaśminu. Pochylasz się nad prostym wianuszkiem, wąchasz, pytasz o cenę, a na twarzy staruszki pojawia się pomarszczony uśmiech. Wciska ci jaśmin w dłonie i macha ręką, nic za to nie chce.
Wracając odkrywasz małą kafejkę z głębokimi fotelami, w której dwie kulki lodów kosztują dolara – wybierasz te o smaku liczi i gujawy.
Bangkok – atrakcje turystyczne
I nagle znowu jesteś na Khao San. Choć obiecałeś sobie, że nigdy już tu nie wrócisz, to lądujesz w tanim hotelu z dziurą w ścianie, przez którą przez całą noc będą sączyły się do pokoju dźwięki z dyskoteki. Znowu jesz śniadanie w jednej z nijakich knajpek i dostajesz kawę instant. Co robić, w głębi duszy wiesz, że to najlepsze miejsce w Bangkoku – stąd odjeżdżają autobusy VIP do każdego miejsca w Tajlandii, tu zjesz pad thai za 30 bahtów (3 zł) i znajdziesz najtańszy hotel. Ale nie czujesz się z tym dobrze.
Kiedy złość, zmęczenie i poczucie uwięzienia osiągną punkt kulminacyjny, zbierzesz się, żeby złapać tuk-tuka. Cena 500 bahtów. Wybuchasz śmiechem, a kierowca ma chociaż tyle przyzwoitości, żeby roześmiać się razem z tobą. Decydujesz się popłynąć rzeką. Wsiadasz w niewielki stateczek z pomarańczową flagą. Wody Menam są podniesione. Lekko się kołysząc, mijasz dwóch mnichów w ceglastych szatach i siadasz na plastikowym siedzeniu ochlapanym wodą. Gapiąc się na brunatną rzekę, na wolno przesuwającą się linię brzegu, na małe stateczki ciągnące wielkie barki, na taksówki o długich dziobach, na szare niebo zawieszone tuż nad horyzontem, na złote dachy świątyń i drewniane domy na palach – zapominasz o tłoku, zgiełku i chaosie.
Wysiadasz przy pałacu królewskim – największej atrakcji turystycznej Bangkoku – i od razu tłok, zgiełk i chaos uderzają w ciebie ze zdwojoną siłą. Przeciskasz się przez targ o zapachu gotowanej kukurydzy. Lawirujesz między tuk-tukami, taksówkami i autokarami. Idziesz wzdłuż ciągnącego się w nieskończoność białego muru i przyznajesz rację meteorologom, którzy Bangkok uznali za najgorętsze miasto świata. Dochodzisz do pałacowej bramy, zlewasz się z masą łokci, kolan, czapek z daszkiem i aparatów. Wyciągasz własny aparat i ruszasz fotografować figury gigantycznych Yaksha pilnujących wejścia do pałacu. Naokoło ciebie wiruje mityczny świat – złote posągi kobiet-ptaków; kamienni strażnicy o niebieskich twarzach, których mozaikowe ciała błyszczą w słońcu, słonie z czołami wypolerowanymi od pocierania na szczęście, szary pustelnik-lekarz o uzdrawiających mocach, przed którym wierni składają kwiaty.
Stajesz w kolejce do Wat Phra Kaew, by zobaczyć szmaragdowego Buddę, zrobionego z jadeitu. Milknie nieprzerwany szmer rozmów. To najświętsze miejsce w Tajlandii, a Budda – choć niewielki – tchnie aurą spokoju. Dotykać go może tylko król, który trzy razy do roku zmienia Buddzie ubranie. Siadasz z podkulonymi nogami, byleby nie skierować stóp w stronę ołtarza i patrzysz. A potem znowu: słońce, sto budynków, pałac z XVIII-go wieku, zapełnione ludźmi kadry.
Bangkok to miasto aniołów – Krung Thep, a jego pełna nazwa składa się z 15 słów. Wielkie sale, kolekcja broni, świątynia Wat Pho, najstarsza w Bangkoku, którą założono w XVIII wieku w miejscu wioski Bang Makok (wieś drzew oliwnych). Największy leżący Budda podpiera się na ramieniu. Najstarsza szkoła masażu. Bangkok tonie 5 centymetrów rocznie. Kalejdoskop informacji wiruje ci w głowie, upał miesza myśli. Odruchowo stawiasz kroki w trybie zwiedzania z aparatem przy oku i, kiedy akurat masz zrobić wyjątkowe ujęcie, zaczyna szaleć monsun.
Zostajesz uwięziony w Wat Pho, chowasz się na tyłach świątyni za kolejnymi murami. Odkrywasz małe ogrody, mieszkania mnichów i tę sławną szkołę masażu. Pozwalasz silnym rękom wyżymać swoje mięśnie jak ścierkę, zginać i rozciągać, strzelać stawami. Krzywisz się z bólu, ale po jednej sesji twoje ciało nagle odżywa, a uporczywy ból w kolanie znika. Jesteś wyprostowany i lekki. Wsiadasz w klimatyzowaną taksówkę, prosisz o włączenie licznika i chyłkiem wymykasz się spośród pomarańczowo-zielonych dachów i błysków fleszy.
Zmagania z azjatyckim światem
Dojeżdżasz na Chatuchak – największy bazar Azji. Liczysz, że gdyby poświęcić minutę na odwiedzenie każdego stoiska w każdą sobotę i niedzielę (kiedy bazar jest otwarty) przez osiem godzin – zajęłoby ci to dwa miesiące. Zrezygnowany gubisz się w labiryncie uliczek gdzieś pomiędzy puszystymi królikami a wyrobami z ratanu. Chwilę targujesz się o drewnianą figurkę Buddy. Myślisz: – Najwyżej wrócę później, ale pomimo usilnych prób nigdy już nie znajdziesz tego stoiska, a na żadnym innym Budda nie będzie w tym kolorze i w tym kształcie. Znajdziesz za to motorowe kaski przerobione na eleganckie kapelusze, podróbki markowych torebek, amulet z zębów rekina, kawiarnię z dobrą kawą i kawiarnię ze zwykłą lurą, bambusowe miski i miliard innych zupełnie niepotrzebnych ci rzeczy.
Nie wiesz, jak i kiedy lądujesz z dziesięcioma torbami pod wieżą zegarową – w miejscu spotkań dla zagubionych na targu. Czekasz na znajomych, żeby im pokazać zakupy i dopiero po 10 minutach przypominasz sobie, że jesteś sam. Idziesz do Sky Train, żeby ochłonąć, ale są godziny szczytu i do pociągu udaje ci się wsiąść dopiero za trzecim razem.
Wysiadasz na Ari: trafiasz do świata domowych restauracji i nieśpiesznie rozstawianych na ulicy stolików. W garnkach gotuje się kokosowa zupa, na grillu leżą obsypane solą ryby, w miskach płuczą się krewetki i kalmary. Szklane gabloty kryją świeże zioła, ostre noże tną na drobne paski zieloną papaję i mango, na ruszcie skwierczy udko kurczaka przyprawione chili. Siadasz, zamawiasz, rozpakowujesz torby, zastanawiasz się, po co ci cztery nocne lampki, siorbiesz zupę, pociągasz nosem. Rozglądasz się. Nad Bangkokiem zapada noc, ale jeszcze przez chwilę słońce oświetla budynki tym miłosiernym kolorem ciepłego różu, który kryje wszelkie zadrapania i niedociągnięcia.
Na koniec idziesz zobaczyć walki Muay Thai. Tu wszystko jest dozwolone, kopnięcia kolanem i uderzenia w wątrobę łokciami. Przeciwnicy nie oszczędzają siebie, z rozciętych brwi leci krew, obite plecy robią się czerwone, cieknie pot. Adrenalina skacze nawet tobie, siedzisz na krawędzi krzesła, krzycząc razem z Tajami: – Aj! O! Auć! Krótka przerwa na rozmasowanie mięśni, opatrzenie ran i kolejna runda – pot, krew, ból, emocje. I nagle rozumiesz. Dokładnie to samo Bangkok robi z tobą. Pozwala sobie na wszystko – walnie cię z główki, poprawi łokciem, dosięgnie mocnym kopnięciem. A potem da odpocząć, podsuwając zimny ręcznik i szybko rozmasowując mięśnie, szykując na kolejną rundę zmagań z azjatyckim światem.
Informacje praktyczne
Kiedy jechać?
Najlepiej w porze suchej – od listopada do lutego, kiedy temperatura waha się od 20 do 30 stopni. Najtrudniej wytrzymać w Bangkoku w marcu i kwietniu – często dochodzi wtedy do 40 stopni, nad miastem unosi się smog i nieznośny zapach. Od maja do końca października trwa monsun – jest gorąco, ale popołudniowe deszcze ochładzają atmosferę. Pod koniec monsunu Bangkok jest zagrożony powodziami.
Wiza
Polacy nie potrzebują wiz do Tajlandii; przy wjeździe lądem dostaniemy pozwolenie na 15 dni, przy przylocie na 30 dni. By spędzić więcej czasu w tym kraju, można zawczasu załatwić wizę w ambasadzie albo przedłużyć pobyt na miejscu.
Gdzie spać?
Tani nocleg bez rezerwacji najłatwiej znaleźć w okolicach ulicy Khao San. Standard pokoi jest mniej więcej taki sam; kafelki na podłodze, proste łóżka, wentylator i doklejona do pokoju łazienka. Niektóre hotele są znacznie czystsze, niektóre znacznie tańsze. Ostatnio wzdłuż otaczających Khao San ulic pootwierały się bardziej eleganckie hotele z basenami na dachu i naprawdę czystymi pokojami, ale za to bez charakteru. Cena łóżka w dormie od 18 zł. Cena za osobę w dość dobrym hotelu od 100 zł.
Bangkok rowerem
Gdy patrzymy na zakorkowane drogi i wszędzie „pchające się” tuk-tuki, rower może wydawać się samobójstwem. Ale wystarczy zjechać trochę w bok od głównych arterii w labirynt drobnych uliczek, żeby doświadczyć zupełnie innego Bangkoku. Bangkok Turism Division wynajmuje rowery za darmo – jedno ze stoisk jest przy Chang Wangna Pier, niedaleko królewskiego pałacu i Khao San. Organizowane są też wycieczki rowerowe po historycznych dzielnicach Bangkoku (np. Co van Kessel oferuje wycieczki po Chinatown i Thonburi).