Choć urlopowa karuzela dopiero się rozkręca, posiadacze ogródkowych knajpek – w popularnych historycznie, interesujących zabytkowo i wyjątkowych pejzażowo miejscach – nie czekają z obniżaniem kulinarnych lotów. Dopóki pogoda będzie dopisywać, przed ich lokalami i tak ustawią się kolejki. My zaś, ociężali i zmęczeni upałem, bez wahania pójdziemy na każdy kompromis.
Będziemy czatować na wolne stoliki i nie złożymy reklamacji z powodu truskawkowopodobnej galarety na gofrze ani kotleta, który przeleżał w tłuszczu o pięć minut za długo. Zresztą któż z nas nie zatęsknił kiedyś za rybą na tekturowej tacce i stosem frytek? Szkoda tylko, że rzeczywistość weryfikuje nawet te marzenia.
W pewnej smażalni zamówiłam niedawno panierowanego dorsza z frytury. – Jakiego? – spytała pani za barem. – A jakie są? – zastrzygłam uszami, próbując przywołać wiedzę o bałtyckich rybach. – Duże, średnie, małe – usłyszałam w odpowiedzi.
Zupa mleczna czy kubek jagód?
W takim przypadku nie pozostaje nic innego, jak wrócić do wspomnień z dzieciństwa o wakacyjnym żywieniu. Można je z grubsza podzielić na trzy kategorie: ośrodkowe, namiotowe i agroturystyczne.
Jedzenie ośrodkowe
Pierwsze z nich oznaczało regularne posiłki dowożone pod nos stołówkowym wózkiem. To były czasy wazy z zupą mleczną i makaronu na zimno z truskawkami posypanymi białym serem. Wyławiałam kożuchy z talerza i starałam się zasłużyć na ziemniaczane placki z pobliskiej smażalni w nagrodę za ładnie zjedzony obiad. Był to odpoczynek z zegarkiem w roli głównej – wystarczyło, że zbliżała się wyznaczona godzina, a wszyscy w mgnieniu oka znikali z pomostu. Stołówkowe życie miało jednak plusy. Panie mogły zapomnieć o domowych obowiązkach i zanurzyć się w lekturze kolejnego kryminału Joanny Chmielewskiej.
Jedzenie namiotowe
Podczas urlopu w namiocie nie było już tak luksusowo. Przed wyjazdem należało wykonać heroiczną pracę zaopatrzeniową. Plastikowa miska zamieniała się w zlew, po którym ślizgał się tłuszcz z własnoręcznie przygotowanego mięsnego weka. Menażka bulgotała zupą ogonową z torebki lub pomidorowym sosem z zanurzonymi w nim kolankami z makaronu. Ojciec rodziny zapewniał zajęcie w postaci skrobania złowionych przez siebie ryb. Lektura „Lesia” oddalała się z każdą chwilą. Zamiast grilla było wówczas ognisko, do którego zawsze komuś wpadała kiełbasa z przepalonego kija.
Po trzech dniach mazurskich deszczy jajecznica wzbogacała się o kurki, a na deser dostawaliśmy metalowy kubek jagód lub poziomek. Kontakt z miejską ofertą gastronomiczną mieliśmy tylko wtedy, gdy kończył się chleb. Ruszaliśmy do Pisza po serduszkowe gofry z owocami albo lody jagodowe. Brudni, ekologiczni, dzicy i bez mamy, bo ona wreszcie czytała Chmielewską.
Jedzenie agroturystyczne
Trzeci typ jedzenia wakacyjnego nastał z agroturystyką. Przestaliśmy się mieścić w namiocie, do łask wróciła klasyczna kuchnia gazowa do wspólnego użytku na osiem pokoi. Te same noże, talerze i cztery palniki do zaprogramowania pod indywidualne menu każdego z turystów. Gospodyni nikogo oficjalnie nie karmiła poza dziećmi, które na równi z jej własnymi ustawiały się po kawałek drożdżowego ciasta lub kartacza. Zasady ustalano bezproblemowo przy ognisku. Wszyscy przechodzili na „ty”, pozwalali od teraz brać truskawkowy dżem z lodówki i na jednym palniku gotowali wspólne ziemniaki w zamian za mizerię z wielkiej miski.
Marynowaliśmy grzyby na zimę, przerabialiśmy wiśnie z targu na konfitury, zalewaliśmy ryby octową marynatą, bywaliśmy w karczmach z piwem i ziemniaczaną babką, obficie obsypaną skwarkami. Lody jedliśmy z patyka, zamiast gofrów był sękacz i sernik na zimno z galaretką. Chmielewska odchodziła na boczny tor. Najadaliśmy się regionalnie, piliśmy wiejskie mleko i sok z malin. Frytek ani placków ziemniaczanych nie było, bo młode ziemniaki z pola zupełnie się do tego nie nadawały. Wystarczało nam to, co mieliśmy pod ręką. Dobre wakacyjne jedzenie.