Kiedy Tom podnosił głowę z poduszki, widział w oddali, na oceanie, wieloryby wydmuchujące w niebo fontanny. Wstawał, wypijał kawę i dzień za dniem, tydzień za tygodniem budował z wulkanicznych kamieni, pod majestatyczną skałą, kolejne pokoje swojego domu: otwarte na wiatr, wodę, dżunglę. – Domu nie powinno się budować po to, żeby ktoś na niego patrzył, tylko po to, aby móc z niego patrzeć na świat – mawiał. Nie był architektem. Po prostu nie wyobrażał sobie nic doskonalszego niż naturalny krajobraz. Wykuwał w skale marzenie o powrocie do raju. A jakie miejsce mogłoby się do tego nadawać lepiej niż wyspa, która ma na fladze uśmiechającego się wieloryba?
Kształtem Bequia przypomina błyskawicę. Jej kręgosłup tworzy górski łańcuch, po obu stronach okolony piaszczystymi plażami. Dla tych, którzy tu przypływają, pierwszym widokiem jest najczęściej panorama stolicy, Port Elizabeth, od strony Zatoki Admiralicji. Bequia uchodzi za najbardziej przyjazne żeglarzom miejsce na Grenadynach: tutaj dokonają napraw, zrobią zakupy, odpoczną, wytańczą się. Wszystko, co potrzebne, znajduje się w zasięgu pięciu minut od mariny i centrum: supermarkety, targ, piekarnie, butiki z rzemiosłem i lokalną modą, apteka, bank, restauracje. Wiele ma własne mola, do których można dopłynąć pontonem. Do przybysza natychmiast przypływają kolorowe łódki oferujące usługi cumownicze, homara albo rybę na obiad, naukę nurkowania czy zatankowanie wody. Należą do firm i przedsiębiorców o uroczych pseudonimach, jak Phat Shag czy Romeo. My najbardziej lubimy dzwonić do firmy Daffodil – ich cumy są wytrzymałe, a poczucie humoru bezbłędne.
***
Cały tekst Karoliny Sulej i Mateusza Kubika przeczytasz w lipcowym wydaniu magazynu „Podróże”.
NA TEMAT: