Wielkie odkrycie – Warszawa wreszcie poznała się na Jeleniej Górze. Gdzie się nie ruszę, ktoś się nią zachwyca. Jedni znajomi spędzili tam lato, inni w okolicach nakręcili film. Zaczęło mnie intrygować. W końcu ile można tak skakać do Kazimierza, wypadać na Mazury? I wtedy zadzwonili. Z „Podróży”. Czy nie chcielibyśmy z Mikołajem zrobić reportażu o Jeleniej Górze. On zdjęcia, ja tekst. Nie jestem z zawodu dziennikarzem, ale wzięłam to za znak. Chciałam zobaczyć Jelenią Górę, no to mam.
NA TEMAT:
Gargamel a Popiersie Papieża
Gdy dojeżdżamy do celu, nad górami unosi się gęsta mgła. Karkonosze zniknęły z horyzontu, otacza nas mroczny las. Po siemiogodzinnej wyprawie z Warszawy (zdecydowaliśmy się na samochód; pociągiem byłoby o 3 godziny dłużej, a na miejscu przyda się transport), nie mamy już siły na nic. Zasypiając przy uchylonym oknie, pod puszystą pierzyną, słyszymy szum potoku i deszcz kapiący z drzew. Już mi się podoba w Jeleniej. Zwiedzanie zaczynamy od Szklarskiej Poręby. Polecenie z „Podróży” brzmiało: jedźcie i obserwujcie wszystko. A jest się czemu przyglądać. Od końca XIX wieku osiedlali się tu niemieccy pisarze, malarze, rzeźbiarze, tworząc kolonie artystyczne. Pod hasłem „Opuszczajcie Berlin!”, uciekali od zgiełku miasta w Karkonosze. Według powszechnych wówczas poglądów, „prawdziwa sztuka” mogła powstawać tylko w otoczeniu piękna natury. Rzeczywiście trudno w tej okolicy znaleźć ładniejszy zakątek. Miasto jest jednak ofiarą własnej urody. Na każdym kroku widać komercyjne spustoszenie. W szczycie sezonu Szklarska mało się różni od każdej innej polskiej miejscowości turystycznej – tłumy na ulicach, chłopskie jadła, naleśnikarnie, budki typu „Pamiąteczka u Jureczka”, kolorowe szyldy i banery. Dla wielbicieli turystyki masowej jest jak znalazł, ale ci, którzy szukają czegoś więcej, mogą poczuć się zawiedzeni. Żeby odnaleźć tę ulotną, zagadkową atmosferę, która tak przyciągała tu kiedyś artystów, lepiej przyjechać tak jak my, poza sezonem. Ze Szklarskiej Poręby jedziemy do wsi Pławna, w której mieszka i tworzy malarz, aktywista i lokalny ekscentryk Dariusz Miliński. Przy bramie wita nas wielki szmaciany jeleń. Chwilę potem wyłaniają się pomarańczowe wieżyczki gargamela. To „zamek legend śląskich” – piece de resistance artysty Milińskiego. W środku wystawiane są lalkowe inscenizacje baśni i legend tego regionu. Zwiedzający, a w dużej mierze są to rodziny z dziećmi, mogą animować bohaterów za pomocą linek, albo w przybocznych pracowniach ceramicznych ulepić własny garnek. Naprzeciwko zamku mieści się galeria. Tu pijemy kawę i przeglądamy asortyment pamiątek. Poza obrazami autorstwa właściciela znajdujemy gipsowe popiersia papieża, kukły ze słomianymi włosami i nie mające nic wspólnego z okolicą pocztówki. Zamroczona tym urodzajem kupuję figurkę jelonka.
Koleje Krwawej Kunegundy
Nie ujmując nic fantazyjnej konstrukcji Milińskiego, zainteresowani obejrzeniem prawdziwych pereł architektonicznych powinni się udać do pałacu w Staniszowie. Należy do Klubu Rotarian i służy także jako hotel, ale nas najbardziej zainteresowała jego restauracja z widokiem na malowniczy park z fontanną. Menu, jak i wystrój oraz atmosfera prosto z dziewiętnastowiecznej powieści: duszone ogony homara ze szpinakiem i oliwą truflową, terrine z uda kaczego marynowanego w jałowcu z gwiazdkami anyżu podane na musie z kwaśnej śmietany, na deser gotowane śliwki w czerwonym winie z przyprawami korzennymi i gałką lodów waniliowych. Tak dekadencką ucztę trzeba odpokutować. Idziemy na spacer. Przyjaciele wspominali o pejzażach w okolicy wsi Antoniów, ale takich widoków nie spodziewaliśmy się nigdy. Krajobrazy jak z Prowansji, kamienne domy też. Nic tylko zasiąść na tarasie z kieliszkiem wina i kocem. Ale postwyżerkowej pokuty nie koniec, ruszamy dalej. Okolice słyną z zamków, każdy z własną legendą, a ta często z morałem – na ogół krwawym. W położonej na wysokiej skale ruinie zamku Chojnik czytamy o jego byłej właścicielce, pięknej i bezwzględnej Kunegundzie. Zalotnicy mieli za zadanie przejechać się konno po urwisku dookoła zamku; kto przeżył, miał dostać rękę pięknej panny. Lata mijały, absztyfikanci ginęli jak muchy. Aż w końcu pojawił się śmiałek, który bez trudu objechał zamek. I teraz umoralniający finał historii: dzielny rycerz grzecznie podziękował okrutnej Kunegundzie i odjechał do swych spraw, a ta, upokorzona, rzuciła się z baszty i do dziś służy ku przestrodze wybrednym pannom. Swoją drogą niezłe musiały być z tych rycerzy mięczaki, skoro nam bez szwanku udaje się zejść. Wróciwszy do samochodu, kierujemy się na Michałowice. To kolejne siedlisko artystów w Kotlinie Jeleniogórskiej, a nasi gospodarze, Kasia i Zbigniew Szumscy, są założycielami Teatru Cinema, w którym wraz z zespołem mieszkają. Lokal ten to poniemiecki gathaus, przejęty po upadłym Funduszu Wczasów Pracowniczych. Ogromny dom robi jeszcze większe wrażenie – 800 metrów powierzchni wykorzystano na mieszkania dla właścicieli i trupy teatralnej, pokoje gościnne oraz salę prób. Wszystko w pełnym ironiczno-kiczowatym stylu à la Almodovar. Scenografia sztuk wystawianych przez Teatr Cinema przenika do pokoi, łazienek i korytarzy. Są tu naturalnej wielkości rzeźby kształtnych kobiet, Jezuski przeglądające się w lustrze, pływający po podłodze statek z żaglem i krokodyl na ścianie. Dom inspiruje także innych artystów – Katarzyna Kozyra zrealizowała tu „Opowieść zimową”, w której sama zagrała królewnę Śnieżkę, a role krasnoludków powierzyła karłom w tyrolskich strojach.
Ostatnie Tango w Jeleniej
Na koniec pozostawiamy sobie odkrywanie samej Jeleniej Góry, największego miasta w regionie. Na pierwszy rzut oka przypomina Sopot, z krętymi ulicami i ładnie zachowanymi kamienicami. Nie ma tu co prawda aż tak rozwiniętego życia nocnego, jak w nadmorskiej mekce imprezowiczów, ale na brak rozrywki nie można narzekać. Kluby jak kluby, mało się od siebie różnią. Prawdziwą atrakcją były dla nas „fajfy” – potańcówki rozpoczynające się codziennie o punkt piątej po południu. Tak energicznych imprezowiczów nie widziałam w żadnym klubie, czy w Jeleniej, czy w Warszawie. Tłum roztańczonych par w średnim wieku oblega parkiet, że nie sposób się przedrzeć. Nikt nie zwraca na nas najmniejszej uwagi – do czasu. Na widok naszego aparatu fotograficznego grupa dziarskich pań szarżuje. Na nic nasze tłumaczenia. „Bo a nuż mąż gdzieś znajdzie w gazecie swoją żabkę w objęciach eleganckiego brodacza”. Przyjeżdżając tu spodziewaliśmy się cukierkowej utopii w ślicznej scenerii; zastaliśmy fascynujący mikrokosmos, Polskę w pigułce. Oszałamiająco piękne pejzaże ustępują festyniarskim zapędom „inwestorów”, kicz konkuruje z zabytkami historii oraz przyrody. Nic nie jest tu do przewidzenia – ani pogoda, ani widok wyłaniający się za zakrętem. Jak dla nas, warszawiaków, jest trochę za daleko, by regularnie spędzać w Kotlinie Jeleniogórskiej weekendy, ale już planujemy kolejną wycieczkę w te strony. I tak jak nasi znajomi namawiali nas, tak i my będziemy przekonywać niewtajemniczonych, że drugiego takiego miejsca w kraju nie znajdą.