Na przekór nazwie sączy się bezgłośnie. Przedłuża mosiężny łuk kranu przezroczystym strumieniem i rozlewa się w kamiennej misie. Elegancko i dyskretnie jak przystało na krynicę w parkowej altanie. Drobniutkie bąbelki widać dopiero, gdy podstawi się szklankę. Albo dłoń, jak dwie spotkane przez nas spacerowiczki. Chyba nigdy wcześniej tu nie były. Niepewnie sięgają, by zaczerpnąć pierwszy łyk. Woda szczypie w język, panie krzywią się, ale piją dalej.
– Musi być zdrowa – komentują. Starsi państwo, którzy przysiedli obok na ławeczce, potakują. Oni nie wyglądają na nowicjuszy. Dobrze wiedzą, jak smakuje Wielka Pieniawa.
Najsłynniejszy z polanickich zdrojów bije dokładnie od 111 lat. Przełom XIX i XX w. był dla uzdrowiska pomyślnym czasem. Wody mineralne wypływały tu spod ziemi już znacznie wcześniej, ale dopiero wtedy Altheide, jak wówczas nazywała się miejscowość, stało się kurortem z prawdziwego zdarzenia. Powstał park, dom zdrojowy, pawilon muzyczny oraz teatr, by kuracjuszom, od 1890 r. dowożonym z Wrocławia koleją, nie dłużył się pobyt.
Po wykonaniu odwiertu wybudowano nową pijalnię z długą kolumnadą, rozlewnię, a także dom zdrojowy z zakładem przyrodoleczniczym. Utrzymana w secesyjnym stylu Wielka Pieniawa to po dziś dzień najbardziej eleganckie z polanickich sanatoriów. Ozdobny jest tu nawet ceglany komin, wystający zza zwieńczonej fantazyjną wieżyczką fasady. Wzdłuż budynku ciągnie się główna aleja parku. Zaczyna się przed pijalnią, mija fontannę, potem kaskadą klombów wspina się ku źródlanej altanie i stuletnim rododendronom. Tam zwęża się i znika w parku leśnym.
Historia uzdrowiska w Polanicy-Zdroju
W porównaniu z innymi miastami Kotliny Kłodzkiej historia Polanicy, jako uzdrowiska, zaczęła się niedawno. W Kudowie z dobrodziejstw wód mineralnych korzystano od czterystu lat, w Lądku-Zdroju – aż od siedmiuset. Opóźnienie wyszło jednak miejscowości na dobre. Od początku powstawała z myślą o kuracjuszach. Gdzie nie spojrzeć – pensjonaty, spokój, mnóstwo zieleni. Budowanie na wodzie okazało się nadzwyczaj trwałe. Polanicę ominęły zniszczenia wojenne i architektoniczne koszmary.
Fot. Julia Zabrodzka
W ostatnich latach śmiało nawiązuje do złotych czasów. Odnawiane są zabytkowe wille, do deptaka przy pijalni dołączył drugi, nad rzeką. Przez zrekonstruowany Pawilon Szachowy spacerowicze przechodzą do parku urządzonego niedawno w stylu ogrodu francuskiego. Nie szczędzono pieniędzy. Ponoć nie ma w Polsce małego miasta, które korzystałoby z funduszy unijnych skuteczniej niż Polanica. Choć z drugiej strony nie zawsze potrzebne są miliony. Można się o tym przekonać w sąsiednim Starym Wielisławiu, gdzie przeszłość udało się ożywić za zaledwie 500 złotych.
Stary Wielisław z historią w tle
– Siedem karczm, gorzelnia, trzy piekarnie, trzy kuźnie, dwa dwory, pięć cmentarzy. Sporo jak na nieco ponad 1300 osób. Tyle mieszkało tu przed wojną – wylicza z dumą nauczyciel historii, Marek Królikowski.
Zabudowania Starego Wielisławia ciągną się przez kilka kilometrów wzdłuż bocznej drogi z Polanicy do Kłodzka. Takie miejscowości zwykle mija się przejazdem, co najwyżej rzucając okiem na kościół na wzgórzu albo okazałe gospodarstwo. Ale jeśli zwolnić, można odkryć więcej, nawet siedem wieków historii. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie spojrzeć. W tym celu pan Marek wraz z grupką uczniów wystarali się o grant, przygotowali stronę internetową i trasę „Stary Wielisław z historią w tle”.
Zaczynamy na łące. Tu rzeczka, tam wzgórze i kępa drzew. – Dzień był chłodny i mroczny, grudzień 1428 roku – nauczyciel kreśli średniowieczną scenografię. – Husyci rozłożyli się taborem w widłach Bystrzycy i Wielisławki. Dobrze wybrali miejsce, blisko młyna i dworu, z Czerwonej Góry widzieli trakt z Kłodzka. Tamtędy nadeszło rycerstwo. Książę Jan był młody, porywczy, uderzył na ślepo, bez przygotowania. To się nie mogło udać – kręci głową. Zginął książę, jego 400 rycerzy i 250 husytów. A w Wielisławiu na pamiątkę bitwy stanęła kapliczka. To wyjątek – wojny husyckie przetoczyły się przez całą Kotlinę Kłodzką, ale tylko tu pozostał po nich taki ślad.
Dwór Starym Wielisławiu, fot. Jacek Halicki/CC BY-SA 4.0/Wikimedia Commons
Podczas spaceru poznajemy dzieje całego regionu. Przed barokową siedzibą wolnego sędziostwa słuchamy o lokowaniu wsi na prawie niemieckim. W kościelnych krużgankach odczytujemy napisy na płytach nagrobnych, zatartych przez stopy tysięcy pielgrzymów, i dotykamy murów, za którymi, podczas konfliktów religijnych w XVII w., schronili się księża z całej okolicy. – Przez pewien czas była to jedyna katolicka świątynia w całej ziemi kłodzkiej. To właśnie z Wielisławia ruszyła potem kontrreformacja – podkreśla pan Marek. Nie przypadkiem jest tu ponad 20 kapliczek.
Aby zobaczyć najbardziej niezwykłą, skręcamy z szosy w wąską dróżkę, wciśniętą między zarośla a gospodarstwo. Pobielony pomnik nakryto drewnianym dachem. To dzięki niemu we wnęce zachował się prawdziwy skarb – XVIII-wieczne malowidło. Kilkuletni Jezus spaceruje wesoło trzymany za ręce przez Maryję i Józefa. – Moi uczniowie skatalogowali ponad 300 kapliczek w całej kotlinie. Nigdzie indziej nie ostały się oryginalne malarskie zdobienia – zachwyca się nasz przewodnik. Jeden z sąsiadów odnawia właśnie posadzkę i schodki. – Kapliczka nie może stać zaniedbana – tłumaczy.
Dzieje Wielisławia
W Wielisławiu widać zaangażowanie mieszkańców. A nie zawsze tak było. W 1945 r. ludność wyjechała, Altwilmsdorf stał się Starym Wielisławiem. Przybysze ze wschodniej i centralnej Polski osiedli w nowym dla siebie krajobrazie. – Często nie wiedzieli, co mieściło się dawniej w poszczególnych budynkach, ani kiedy je wzniesiono – wspomina pan Marek, który sam przybył tu dopiero dziesięć lat temu. Studiował stare dokumenty parafii, wertował archiwa we Wrocławiu, nauczył się odczytywać spisane gotykiem księgi.
Pomogli też dawni mieszkańcy i ich potomkowie, którzy w Niemczech założyli małe muzeum. Najstarsi pamiętają jeszcze przedstawienia teatralne w karczmie, skrzypienie młyńskiego koła i spacery po parku. Podobno wczesną wiosną nad rzeką widać zarysy ścieżek. Latem przeszłość tonie w zieleni.
Pan Marek spogląda w gąszcz, oparty o ostatni fragment kamiennej balustrady: – Kiedyś były tu altany, kaskady, zdrój. Bo Wielisław też miał źródła mineralne. Ponoć nie ustępowały kudowskim. Tak sobie myślę, że naszej miejscowości zabrakło odrobiny szczęścia. Pod względem wody prześcignęła nas Kudowa i Polanica, jako ośrodek pielgrzymkowy – Wambierzyce – śmieje się. Ale to nie dyshonor przegrać z miasteczkiem nazywanym Śląską Jerozolimą.
Wambierzyce – miejsce cudów
PKS przejeżdża pod Bramą Gihon, mija Bramę Golgoty, potem bar z pierogami, zawraca na rynku i zatrzymuje się tuż obok Studni Maryi. Po lewej Ścięcie św. Jakuba i sklep spożywczy, po prawej bazylika. Ogromna bryła baroku, której starczyłoby na miasto znacznie większe od liczących 1200 mieszkańców Wambierzyc. Ale tak jak Polanicę wybudowano dla kuracjuszy, tak dawny Albendorf powstał z myślą o pielgrzymach. Przybywali do cudownej figurki Matki Boskiej z lipowego drewna.
Byłoby to pewnie jedno z wielu maryjnych sanktuariów, gdyby nie Daniel Paschasius von Osterberg. To on na przełomie XVII i XVIII w. postanowił odtworzyć w Sudetach kawałek Ziemi Świętej. Plan realizowano przez następnych dwieście lat. W Wambierzycach wzniesiono kilkanaście nawiązujących do Jerozolimy bram, rzeczkę przechrzczono na biblijny Cedron, okoliczne wzgórza – na Syjon, Tabor i Kalwarię. Na ich zboczach i w miasteczku powstało ponad sto kaplic i grot ze scenami ze Starego i Nowego Testamentu.
Bazylika w Wambierzycach, fot. Shutterstock.com
Wspinamy się polną drogą ku rozstajnej lipie i stojącej pod nią Maryi. Śpiewa skowronek, Mojżesz objawia tablice dekalogu na tle rzepakowego pola, barankowi z kamienia ktoś podsunął garstkę prawdziwego siana. Nagle pejzaż wypełnia się muzyką, z bazyliki płyną dźwięki organów. Nad Wambierzycami kołują gołębie. Scenografia do cudów gotowa.
Proszono tu o nie od dawna, świadectwa znajdujemy w świątyni. W obejściu bazyliki wiszą dziesiątki obrazków. Oto rodzina na klęczkach, mąż w surducie, żona w czepcu i sukni z koronkowym kołnierzem. Podeszwy trzewików błyskają nowością, pewnie to buty tylko do kościoła. Obok kobieta błagalnie wznosi dziecko w beciku do nieba. Dalej pałac, przed nim kareta, hrabia prowadzi małżonkę, ruszają w podróż, Matka Boska czuwa w chmurach, by bezpiecznie dotarli do celu. Bo w drodze różnie bywa – widzimy spłoszone konie, przewrócony wóz z węglem, woźnica wpadł pod koła, ręce wyciąga w górę, ratuj, Najświętsza Panienko! I tak bez końca. Malowana księga ocaleń, wybawień i uzdrowień, głównie z XVII i XIX w.
Pierwsi kuracjusze przyjeżdżali już wtedy do Kotliny Kłodzkiej. Niby znano zalety zdrojów, pokładano ufność w zbawcze właściwości źródeł mineralnych. A jednak i do Wambierzyc ciągnęły tłumy. Bo jak to tak? Zawierzyć bulgoczącej z sykiem wodzie o zapachu siarki? Szatański pomysł.