Chyba pierwszy raz postanowiłem nie wracać z wypadu w Polskę, tak jak sobie zaplanowałem, a zostać dłużej i jeszcze trochę cieszyć się spokojem i lasem. Znajomi mkną więc do stolicy, a ja wysiadam przy moście w Tleniu. Końcówka lata to moja ulubiona pora roku. Jeszcze ciepło, ale już pusto. Mijam zamknięte budki z lodami i zapomniane rowery wodne zacumowane na rzece. Skręcam na działki i dopiero tam widzę pierwszego człowieka. Siedzi na werandzie z kubkiem herbaty zapatrzony w las. Nawet nie zauważa, że przechodzę. W lesie słyszę trzaski. Spłoszyłem dziki, które szły ugasić pragnienie nad rzeką. Zawracam i czuję, że wypocznę tu jak nigdy.
Grzybobranie w Borach Tucholskich
Poprzednie dni były bowiem tak intensywne, że aż sam się zdziwiłem, ile można robić w lesie. Główną atrakcją miało być grzybobranie. Bory Tucholskie, jeden z największy kompleksów leśnych w Polsce (ponad 100 km z południa na północ i drugie tyle z zachodu na wschód), sprzyjają takim aktywnościom. Niby to zwykły, leśny spacer, ale perspektywa powrotu z łupami nadaje mu nowy sens. Szczególnie, gdy chodzi się ze znawcą, który o odróżnianiu gatunków trujących od jadalnych i przyrządzaniu tych drugich mógłby opowiadać godzinami. Takiego właśnie spotkaliśmy niedaleko Śliwic i dzięki niemu teorię zbierania grzybów opanowaliśmy do perfekcji.
Spływy Brdą i Wdą
Przez Bory Tucholskie płyną do Wisły dwie rzeki – Brda i Wda. Pierwsza ma ponad 200 km długości i bardzo urozmaicony bieg. Zaprawieni kajakarze mogą wybierać między górnym odcinkiem, pełnym mielizn i przenosek, a bystrzami w środkowym biegu, które gwarantują wywrotkę. Gdyby było o kilka stopni cieplej, pewnie skusiłaby nas ta perspektywa. A tak stanęło na bezpiecznych meandrach i starcie niedaleko ujścia Czerskiej Strugi.
Pensjonat w środku lasu
Nad Wdą ścielą się już wieczorne mgły. Aby w nich nie zbłądzić, wracam szybko na most. Przechodzę na drugi brzeg, gdzie stoi pensjonat Przystanek Tleń. Jego właściciele, Ania i Michał, zrobili właściwie to samo, co ja dzisiaj. Też nie chcieli wracać z podróży do wielkiego miasta, więc wylądowali w sercu lasu. Z tą drobną różnicą, że ich włóczęga zahaczyła aż o Pacyfik i trwała parę lat, a w Borach Tucholskich mieszkają od kolejnych kilku.
Turyści nie zjawiają się w okolicy tłumnie sami z siebie, dlatego Ania i Michał zabiegają o ich względy. Niedawno otworzyli minibrowar, tworząc idealny przystanek także na barową pogodę.
Kolejny dzień przynosi jednak przyjazną aurę, więc Ania pożycza mi swój urodzinowy prezent – leciutki sportowy kajak. Ruszam nim z biegiem Wdy, która rozlewa się tu coraz szerzej, a za wiaduktem kolejowym zmienia w jezioro Żur. To sztuczny zbiornik, więc ma sporo krętych zatok i wysokie brzegi, do tego całe porośnięte ciemnym lasem. Czuję się trochę jak w Kanadzie. Tak jak na dalekiej północy – poza mną nie ma tu nikogo.
Bory Tucholskie przypominają mi też moje rodzinne Mazury, jednak o wiele mniej jest tu wczasowiczów, szczególnie teraz, po sezonie. Łatwiej znaleźć się sam na sam z naturą. Wystarczy wsiąść na rower lub do kajaka. Albo odpowiednio wcześnie wstać.
Rykowisko jeleni
Obudziliśmy się o godzinie uznawanej zwykle za środek nocy. Bez śniadania zapakowaliśmy się do auta, by wysiąść w wilgotnym mroku, w którym czaiła się już przeszywająca chłodem zapowiedź jesieni. Przywitał nas teatralny szept. Po omacku zbliżyliśmy się do źródła głosu. Należał on do naszego przewodnika, leśnika, który miał pokazać nam rykowisko jeleni. Pokazać to właściwie za duże słowo. Przez zalegające mgły, dopiero po kilku minutach, dostrzegłem zarys drzew i domyśliłem się, że jesteśmy na skraju lasu. Szliśmy w zupełnej ciszy, którą nagle zmącił głęboki odgłos niosący się echem nad polaną. Tak przywitał się z nami jeleń szlachetny, największe zwierzę Borów Tucholskich. Z braku wilków nie ma tu naturalnych wrogów. Dlatego jelenie mogą spokojnie odbywać gody.
Pierwsze ryki samców słychać z końcem sierpnia i z każdą chłodną nocą jest ich więcej. Bykowi po chwili odpowiedział inny, schowany gdzieś dalej. Starały się w ten sposób zwabić łanie i jednocześnie odstraszyć konkurentów. Gdyby żaden nie uzyskał werbalnej przewagi, w ruch poszłyby rozłożyste poroża. Szczęściarze mogą podczas nocy na rykowisku usłyszeć ich trzask. My na otwartym terenie nie mogliśmy podejść bliżej. Przenieśliśmy się do ich matecznika w młodniku. Pojawiło się już nieco światła. Między drzewami dostrzegałem raz po raz przemykające jelenie, zajęte miłosną grą. Nie przeszkadzaliśmy im. Wróciliśmy na polanę, gdzie mgły złociło już wschodzące słońce.
100-letnie drzewa
Powrót do łóżek wydawał się kuszącą wizją, ale szkoda by było przespać dzień w takim miejscu. Po śniadaniu pojechaliśmy do rezerwatu „Cisy Staropolskie”, gdzie przyrodę chroni się od prawie 200 lat. Dzięki temu naturalne skupisko cisów przetrwało do dziś.
W innych lasach te fascynujące rośliny nie miały tyle szczęścia. Rosną bowiem bardzo powoli. Gdy po karczowaniu starodrzewów las z czasem odradzał się, inne drzewa wyprzedzały je w wyścigu po światło. Choć są iglaste, nie posiadają szyszek, tylko czerwone osnówki – trujące, podobnie jak i cała roślina. Cisy są też długowieczne, a im robią się starsze, tym bardziej baśniowe przyjmują kształty. Ich magia zafascynowała Leona Wyczółkowskiego, malarza, który w okresie międzywojennym stworzył ponad sto prac uwieczniających tutejszą przyrodę. Jego imię nosi rezerwat cisów, a także spacerowa aleja nieopodal Adamkowa – wioski, w której urządziliśmy sobie sjestę. Wciąż rosną przy niej drzewa sportretowane przez malarza.
Obok trasy pejzażowej jest też ścieżka ornitologiczna, a miejscowość tworzy tematyczną Ptasią Wioskę. Natura łączy się tu ze sztuką – wszędzie widać ptasie zdobienia i instalacje, a ludowe motywy mieszają się z abstrakcyjnymi pomysłami studentów ASP. Przyjechaliśmy do gospodarstwa inicjatorów tego projektu, Renaty i Karola Gutsze, na warsztaty rękodzielnicze ze strugania i malowania drewnianych ptaszków. Okazało się to wcale nie takie proste. Dlatego, po cichu, jedno po drugim wymykaliśmy się na drzemkę do sadu, gdzie błogo pachniało dojrzałymi jabłkami i babim latem.
***
Z pensjonatu wynajmuję rower i ruszam w miejsce wskazane przez gospodarzy – nad jezioro Piaseczno. Schowane jest w leśnej dolince, więc nikt nie trafia tu przypadkiem. Objęto je rezerwatem, nad brzegami można znaleźć ślady bytowania bobrów. Wolno się w nim kąpać. Sprzyja temu piaszczyste, bardzo łagodnie opadające dno. I krystalicznie czysta woda, w której widać pluskające się ryby.
Plaża o tej porze roku jest już cicha i pusta, ale chyba nigdy nie ma tu tłoku. Tuż obok znajduję leśne jagody. Choć to już wrzesień, ich owoce wciąż wiszą na krzaczkach, niezebrane. Trudno o lepszy dowód, że poza garstką wtajemniczonych nikt w te strony nie zagląda. I wiele wskazuje na to, że całe Bory Tucholskie jeszcze długo będą nieznanym skarbem natury, który czeka na odkrycie.