Piotrkowska - symbol Łodzi
Wieczorem spotykam się ze znajomymi w barze Jazzga schowanym na podwórku jednej z kamienic ulicy Piotrkowskiej. Przypadkiem przy jednym stole odnajduję kilka flagowych postaci łódzkiego życia kulturalnego: jest fotograf Ula Tarasiewicz, której zdjęcia i fototapety można obejrzeć m.in. w hotelu Andel’s. Jest projektantka Paulina Stępień, współtwórczyni wnętrza kawiarni ms cafe w Muzeum Sztuki Współczesnej. Jest także jej mąż, grafik znany jako Hakobo, autor mapki Łodzi wydanej ostatnio z udziałem fundacji Bęc Zmiana. Zjawił się również Tomek Rygalik, który dzieli swój czas między londyńskim biurem a pracownią w Łodzi oraz szereg studentów akademii muzycznej. - Łódź jest mała i bezpretensjonalna. Wszyscy się znają - mówi reżyserka Ania Karasińska. Wychodzę rano do sklepu w dresie i klapkach, bo nawet mieszkając przy najbardziej reprezentacyjnej ulicy, czyli Piotrkowskiej, jestem u siebie w domu. Dopiero gdy przyjeżdżam do Warszawy, zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo, w kontraście do wylansowanej stolicy, to miasto jest kameralne i jak wygodnie się tu żyje. Jakoś nie potrafię wyobrazić sobie Łodzi przeobrażonej w metropolię. Pod tym względem Łódź to wciąż miasto Reymonta: kiedyś fortuny i nędza zderzały się na każdej przecznicy, teraz górnolotne ambicje kulturowe kontrastują z beznadzieją mieszkańców wyrzuconych na obrzeża nowego kapitalizmu. Łódź została mocno nadwyrężona przez historię, najpierw jako dziecko kapitalizmu, potem jako komunistyczny eksperyment, by w rezultacie zostać osierocona przez obydwa systemy. Teraz po raz pierwszy bodajże od lat 90. znów ma szansę pokazać swój potencjał. I robi to w iście łódzkim stylu: szybko i bez kompleksów.
NA TEMAT:
Kulturalny rozwój i nowe atrakcje
W latach 90. załamał się przemysł włókienniczy, a Łódź przeżyła kolejny dół ekonomiczny i kulturalny, mnożyły się koncepcje: co dalej robić z tym miejscem? Miała być sypialnią Warszawy lub jej przystawką. Planowano oba miasta złączyć szybką koleją, z wielkim międzynarodowym lotniskiem pośrodku. W oparciu o tanią i wykształconą siłę roboczą powinna była tu wyrosnąć polska dolina krzemowa i europejskie centrum produkcji sprzętu gospodarstwa domowego. Po drodze padła jeszcze idea Łodzi jako stolicy clubbingu. I można oczywiście ironizować, że żadnego z tych pomysłów nie zrealizowano do końca, ale z drugiej strony każdy w jakimś stopniu dołożył się do rozwoju miasta. Wszystkie adaptowane fabryki, nowe inwestycje i galerie sztuki to efekt pracy zaledwie ostatnich dziesięciu lat. To tak, jakby Łódź nagle przebudziła się do życia i próbowała nadrobić stracone dekady. - Jest coś fascynującego w tkance miasta, w tym rozmachu, z jakim powstało - mówi reżyser Jan Klata.
Łódź jest potencjalnie piękna. Ma nieoczywistą urodę. Ale jest to miasto, które w pewnym sensie jest także pogrążone w marazmie, otępiałe. Brakuje jakiegoś dynamizmu, który wyczuwa się w innych miejscach. Niestety, ton nadają tu zupełnie inni ludzie.
Nocny spacer po starych dzielnicach
Gdy przechadzam się nocnymi ulicami Łodzi, przypomina mi się rozmowa z ojcem. Rzeczywiście, nie da się ukryć: wiele rzeczy pozostało tu niezmienionych. Nad przemysłowym krajobrazem górują bloczyska. Nawet poszukiwaczom folkloru nie polecałabym wycieczek do okolic Widzewa lub Bałut. Człowiekowi wysiadającemu z pociągu na stacji Łódź Fabryczna głos wewnętrzny szepcze: „uuuuciekaaaaj” (na szczęście plany przebudowy zakładają całkowitą transformację tej okolicy). Historyczna zabudowa centrum jest wprawdzie piękna, ale dominują w niej rzędy zaniedbanych czynszówek. W starych dzielnicach robotniczych, gdzie mogłyby powstać niezwykle atrakcyjne osiedla, większość mieszkań nie posiada własnej kanalizacji i wieczorami wciąż tam straszy. Między kamienicami fabrykantów gdzieniegdzie wyziewają koszmarki architektoniczne lat 80. Z kolei zarządcy wielu prestiżowych hoteli i restauracji nie przyjmują do wiadomości, że lata 90. się skończyły, upierając się przy wnętrzach, które Tomek Rygalik, kurator Łódź Design Festival, trafnie określił jako „wczesny pastelon”. Z wymuskanych terenów Manufaktury, lśniących światłem dyskotek i koncertów, po których tuziny sprzątaczy w uniformach cichutko zamiatają w nocy, przechodzę w boczną ulicę, gdzie leżą wywrócone śmietniki, a nieprzytomne, awanturujące się dresy obu płci zataczają się na każdym przystanku. Takich widoków nie da się uniknąć. Chyba że człowiek zaszyje się w bańce designu i wysmakowania, poruszając się ostrożnie między Andel’sem, galeriami sztuki i kilkoma wybranymi lokalami na Piotrkowskiej.