Wdech. Lewa stopa szuka oparcia. Wydech. Prawa. Ciało chwieje się, szeroko rozłożone ramiona szukają równowagi. Przechodnie zadzierają głowy, patrzą w napięciu, ściskają kciuki. Nic z tego, linoskoczek spada, zawisa na asekuracyjnej lonży. Słychać jęk zawodu, a potem brawa. Pół rynku śledziło jego spacer po taśmie rozpiętej wysoko nad brukiem, między Trybunałem Koronnym a kamienicą. Do renesansowej attyki chłopakowi zabrakło ledwie kilku metrów.
Carnaval Sztukmistrzów
Podobnie było 21 czerwca 2011 r. Lublinowi też zabrakło niewiele, ale na Europejską Stolicę Kultury 2016 wybrano Wrocław.
– Wyczuwało się rozczarowanie – wspomina Agnieszka Wiechnik z urzędu miasta. – Ale i tak uważaliśmy się za wygranych. Gdy zgłaszaliśmy kandydaturę, część mieszkańców śmiała się: Lublin stolicą kultury? Jednak praca nad aplikacją zmobilizowała i zintegrowała środowisko artystyczne, powstały nowe inicjatywy. Teraz nikt nie powie, że w Lublinie nic się nie dzieje – wskazuje na ulicę.
Trwa Carnaval Sztukmistrzów, klauni, żonglerzy, akrobaci opanowali starówkę. Pośród dachów spacerują slacklinerzy, specjaliści od chodzenia po elastycznych taśmach. Zjechało się ich trzystu, niektórzy nigdy wcześniej nie byli w Europie. Przelecieli pół świata, bo tylko w Lublinie taśmy wiesza się między zabytkami – np. Wieżą Trynitarską a barokową fasadą archikatedry.
W tym roku Carnaval Sztukmistrzów odbędzie się w Lublinie w dniach 27-30 lipca.
– Miasto, konserwator, kuria – wszyscy wyrazili zgodę – cieszy się Rafał Sadownik, dyrektor imprezy. – Wielu artystów jest zaskoczonych przyjęciem. Mówią, że mamy wspaniałą publiczność: chętną do zabawy i otwartą także na ambitniejsze spektakle. Czasem wśród zgromadzonych widuję osoby, które pewnie ostatni raz w teatrze były w szkole. A podczas festiwalu z uwagą śledzą przedstawienia. Może po prostu wcześniej nie znajdowali niczego dla siebie w ofercie kulturalnej?
Noc Kultury
– Przełomem była pierwsza Noc Kultury – wspomina Jan Bernad, współzałożyciel Fundacji Muzyka Kresów i ośrodka Rozdroża. Od 10 lat na początku czerwca galerie, muzea i teatry wspólnie odmieniają oblicze miasta artystycznymi akcjami, trwającymi od popołudnia do świtu.
– Wcześniej znaliśmy się, ale każdy działał raczej na własną rękę. A przy okazji Nocy Kultury artyści się policzyli. Wyszli na ulice i zobaczyli, jak wielu ich jest, jaki to potencjał – opowiada.
– Kultura już w Lublinie była i tylko czekała na okazję, by znaleźć się na pierwszym planie – kwituje pani Agnieszka. A przy okazji wydobyć na światło dzienne zapomniane historie i miejsca.
Brama Grodzka – Teatr NN
Pasują do tłumu sztukmistrzów na starówce. Mają ozdobne kapelusze, wyrazisty makijaż. Ale ich twarze są czarno-białe. Spoglądają z okien podniszczonej kamienicy na Jezuickiej. Jeśli dobrze poszukać, można znaleźć je i w innych budynkach. Pojawiają się nad uliczkami niczym duchy – wywołane z kolekcji 2700 szklanych negatywów. Sześć lat temu robotnicy natknęli się na nie podczas remontu kamienicy pod nr. 4 na rynku. Przed wojną mieściło się tu atelier Abrama Zylberberga.
– Nie znamy imion tych osób. Wiemy tylko, że pewnego dnia odwiedziły studio fotografa – opowiada Bartosz Gajdzik z ośrodka Brama Grodzka – Teatr NN, gdzie znajduje się kolekcja. Instytucja dokumentuje historię lubelskich Żydów. Mieści się w budynku będącym do 1942 r. przejściem między chrześcijańskim Starym Miastem a nieistniejącą już dzielnicą żydowską.
– Początkowo byliśmy po prostu teatrem alternatywnym – opowiada Bartosz. Zaczęli jednak wsłuchiwać się w duszę miejsca. W 1997 r. historia sama do nich przyszła. – Odwiedziła nas pewna pani. Powiedziała: „To ja jestem NN”. Podczas wojny, gdy miała trzy lata, straciła najbliższych. Zamieszkała w bramie. „Tu stało łóżko, tam była kuchnia”, wspominała. Nie pamiętała jednak rodziców. Nie wiedziała, czy jest Polką, czy Żydówką, nie znała swojego nazwiska, dlatego przedstawiła się: „NN”. Zdaliśmy sobie sprawę, że takich historii jest więcej. Zaczęliśmy szukać osób pamiętających Lublin dwóch kultur. Opowiadały nam o smakach dzieciństwa, pierwszych przyjaźniach. A my nagrywaliśmy, gromadziliśmy zdjęcia, dokumenty – wszelkie okruchy pamięci. Ze zbiorów powstała wystawa „Lublin. Miejsca pamięci”.
Wzdłuż ścian stoją regały, na nich teczki – 43 000, po jednej dla każdego z lubelskich Żydów. W 1939 r. stanowili jedną trzecią mieszkańców. – Mało jest kompletnych biografii. Zwykle teczki zawierają tylko imię albo zdjęcie. Prawie połowa jest pusta, o 20 000 osób nie znaleźliśmy informacji. Ale przechowujemy ich teczki na znak, że istnieli – podkreśla Bartosz. Jest też archiwum budynków, po fiszce dla domu, plany, wypisy z katastrów. Co regał, to inna ulica.
Wędrujemy przez miasto z papieru Szeroką, Cyruliczą, Furmańską. Zatrzymujemy się przed naturalnej wielkości zdjęciem chłopca stojącego w bramie kamienicy przy Krakowskim Przedmieściu 64. – Henia Żytomirskiego sfotografował jego tata latem 1939 r. Nie wiemy, co się z nim potem stało – opowiada przewodnik. – Co roku 19 kwietnia organizujemy związane z nim misterium pamięci. Przed jego domem ustawiamy skrzynkę pocztową. Przechodnie mogą napisać list do Henia. Adresują, naklejają znaczek. A po kilku dniach otrzymują kopertę z dopiskiem: „Adresat nieznany”. Nikt nie odczyta ich słów. Wracają jak echo – kończy. Bywa jednak i tak, że przeszłość udaje się wskrzesić.
Pieśń z głębi czasu
– Dzień był ciepły, otworzyliśmy okna. Dziewczyny na próbie śpiewały głośno, niosło się na całą Jezuicką. Nagle drzwi się otwierają, wchodzi grupa obcokrajowców z Indii, Afryki, z nimi dwie Polki. Mówią, że goście na wymianie studenckiej, że od 20 minut stoją na dole wmurowani, nigdy takich pieśni nie słyszeli. Biją brawo, a opiekunki proszą: „Może teraz byście coś polskiego zaśpiewali?”. Ja na to: „To są właśnie polskie pieśni. Mają po kilkaset lat” – śmieje się Jan Bernad. Potem poważnieje. – Kiedyś śpiewano je na weselach, pogrzebach, podczas żniw. Ale dziś już nie rozpoznajemy siebie w tych dźwiękach, nie słyszymy w nich źródeł naszej kultury – kręci głową.
On zafascynował się nimi, wędrując po wsiach Lubelszczyzny, Podlasia, Beskidu Niskiego. Stara się na nowo przetrzeć szlaki łączące współczesność i tradycję. Na początku powiodły go na wschód. W 1991 r. wraz z Moniką Mamińską założył Fundację Muzyka Kresów. Od badaczy z Ukrainy, Rosji czy Białorusi uczyli się rekonstruować pieśni. W 1998 r. powołali Międzynarodową Letnią Szkołę Muzyki Tradycyjnej. To z niej wyłonił się zespół, którego próba zwabiła grupę studentów. – Zaczęliśmy też organizować festiwal Najstarsze Pieśni Europy, by tu, w Lublinie, mieć kontakt z żywą muzyką. Ze śpiewakami z wiejskich ławeczek od Portugalii po Kaukaz i zespołami, które odzyskują stare pieśni – wyjaśnia.
– Miałem jednak niedosyt. Cały czas uznawano nas za część ruchu folklorystycznego, skansenu. A ja czułem, że to muzyka elitarna, jak jazz czy muzyka współczesna – przekonuje Jan. Przygotował spektakl zrywający z kontekstem pasiastych spódnic i marszczonych koszul. Śpiewaczki były oświetlone od tyłu, publiczność widziała tylko czarne sylwetki. Ze sceny płynęły pieśni liryczne i obrzędowe, śpiewane ostrym, donośnym głosem. Dopiero na koniec widzowie mogli zobaczyć, że wykonały je nastoletnie dziewczyny – z dredami, w glanach, hipisowskich sukienkach. „Pieśni polskie” rok po lubelskiej premierze zaprezentowano na Warszawskiej Jesieni. Potem były jeszcze „Trzy dźwięki”, spektakl będący próbą cofnięcia się do pierwszej, najdawniejszej melodii człowieka.
– Posłużyliśmy się technikami śpiewu tradycyjnego. I wiecie co? – Jan zawiesza głos. – Wyszła czystej wody muzyka eksperymentalna. Zatoczyliśmy koło, jak XX-wieczni kompozytorzy piszący utwory na patyki i kamienie – uśmiecha się. Finałem podróży z wioskowych ławeczek do filharmonii było utworzenie Ośrodka „Rozdroża”. Organizuje on KODY – na jednym z najbardziej oryginalnych festiwali w Polsce tradycja spotyka się z muzyczną awangardą. Podczas ósmej edycji w maju ubiegłego roku członkinie zespołu Moniki Mamińskiej i Jana Bernada zaśpiewały utwór „Żywioły” do wtóru instrumentów i rzeźb skonstruowanych przez artystę Hansa van Koolwijka. Niezwykłe były jednak nie tylko dźwięki, ale i wnętrza gmachu, w których zabrzmiały. Lublin czekał na niego 40 lat.
Centrum Spotkania Kultur
Zgromadzeni na placu Teatralnym ludzie chyba nie dowierzali. Ten płot był starszy od wielu z nich, zdążył wrosnąć w krajobraz miasta. A teraz leżał u ich stóp. Wreszcie pierwsi odważni weszli na obaloną barierę i ruszyli ku świecącej w mroku fasadzie. Blacha zadudniła pod setkami stóp, przetoczył się głuchy grzmot. 22 listopada 2015 r. lubelski mur runął, odsłaniając Centrum Spotkania Kultur.
– Przez lata w samym środku miasta zza płotu straszył szkielet budynku – wspomina dyrektor CSK Piotr Franaszek. – Komitetowi partii w Lublinie zamarzyła się największa obrotowa scena operowa w Europie – dodaje. Budowa ruszyła w 1974 r., w czynie społecznym cegły nosili nawet aktorzy. Wszystko na nic – wkrótce prace stanęły. Z czasem ukończono filharmonię, ale konstrukcja głównego gmachu rdzewiała nadal. Mieszkańcy ochrzcili ją Teatrem w Budowie.
W 2012 r. budowa ruszyła na nowo. Siedzibę CSK z salami teatralnymi, kinem, galeriami zaprojektował Piotr Stelmach. Lubelski architekt nawiązał do historii obiektu. Wnętrze jest surowe, jakby niewykończone. Dominują beton, szkło, połupana cegła – w większości nowa, bo oryginalne elementy były w zbyt złym stanie. Z foyer sali kameralnej oglądamy kilkunastometrowe śruby, które niegdyś miały posłużyć do zamocowania sceny operowej. Ta wreszcie powstała, wraz z salą dla tysiąca widzów. Tuż za kulisami czeka niespodzianka.
– Będzie tu ścianka wspinaczkowa – opowiada dyrektor. – W CSK kulturę pojmujemy bardzo szeroko. To nie tylko teatr czy muzyka klasyczna, ale też deskorolkarze na placu przed gmachem, warsztaty cyrkowe fundacji Sztukmistrze, pasieka w ogrodach na dachu. Chcemy otworzyć się na różne środowiska, przełamywać bariery. I po cichu liczymy, że przynajmniej niektórzy wspinacze przyjdą kiedyś na spektakl operowy – uśmiecha się.