Czy zauważyliście, że każde większe miasto w Polsce chce być wielokulturowe? Multi-kulti jest modne, obiecujące, kuszące. To zrozumiałe. Wszędzie wokół lokalne zamienia się w globalne, fale migracyjne przepłukują arterie miast, pozostawiając nowe formy, tradycje, a nawet języki. Tymczasem polskie miasta jakby ktoś zaczarował. Są oczywiście wyjątki, ale po powrocie chociażby z Berlina wszystko wygląda jak powielone na jakiejś nieznośnej matrycy. Aż pewnego dnia trafia człowiek do Lublina, wychodzi na ulicę i wcale nie czuje się jak zwykle.
NA TEMAT:
Kalifornia - Witebsk - Lublin
Są takie rzeczy w tym mieście, które trzeba zobaczyć. Zamek, kaplica zamkowa, Starówka. Wszędzie tam dotrzemy, ale pozwólcie, że najpierw przedstawię wam przypadkowo spotkanych przechodniów z lubelskiej ulicy. „Lublin to miasto moich marzeń”, mówi Stasia Gusakova. „Jest takie, jakie powinno być, ma historię i piękną Starówkę. Bo dla mnie Lublin to Stare Miasto. Pochodzę z Witebska, tam wszystkie ulice są takie same. Lublin ma duszę”. Stasia studiuje w Lublinie od czterech lat, czyli od ostatnich wyborów na Białorusi. „Wraz z innymi studentami wyszliśmy na plac zaprotestować. Zamknęli nas na 12 dni w areszcie. Dopiero tam czuliśmy się tak naprawdę wolni. Śpiewaliśmy, rozmawialiśmy, mogliśmy wszystko, no bo co by nam zrobili?”. W tym czasie Polska zaoferowała białoruskim studentom możliwość studiowania w naszym kraju. „Objechaliśmy wszystkie większe miasta, w Lublinie byliśmy najkrócej, ale tutaj kadra nas tak ładnie przywitała, od razu poczułam, że chcę tu zostać”. Jedyna rzecz, która czasem irytuje Stasię, to bałagan na dworcu PKS i rosyjskie imprezy w studenckich klubach. „Cztery lata temu, gdy zaczynałem studia, w Lublinie nie było centrum handlowego, nie było nic. Dodatkowo przyjechałem prosto z Kalifornii, więc pierwsza jesień i zima to był kompletny szok. Ale potem było już tylko lepiej”, opowiada Kaushal Bhatt, Amerykanin hinduskiego pochodzenia, student czwartego roku akademii medycznej. „Teraz mamy dwa Subwaye, Costa Coffee i Coffee Heaven, które są świetnymi miejscami do nauki, bo ciepło, domowo i w miarę spokojnie. Bardzo dużo spędzamy tam czasu z kolegami”. Kashual i jego koledzy studiują w Lublinie, ponieważ w ten sposób mogą zaoszczędzić dwa lata oraz zminimalizować koszty. „Lubisz to miasto?”, pytam. „Tak, mam dużo znajomych, chodzimy razem do klubów, szczególnie do Place i Fashion Time. Place to nowa miejscówka, w której zrobiliśmy prawdziwe Halloween party. Zdarza się czasem, że gdzieś ochroniarz nie wpuści naszej grupy, ale Polaków stojących tuż za nami już tak. Ale to są małe rzeczy”. Lublin to miasto średniej wielkości. Gdy zapytać, ilu ma mieszkańców, w odpowiedzi usłyszymy: „Ze studentami czy bez?”. Ze studentami będzie 360 tysięcy, z czego 100 tysięcy to studenci, w tym trzy tysiące z zagranicy. Akademia medyczna od lat prowadzi program w języku angielskim i kształci Amerykanów i Norwegów, Centrum Nauki Języka i Kultury Polskiej zgarnia Ukraińców i Białorusinów z polskim pochodzeniem, KUL również przyjmuje obcokrajowców i niedawno rozpoczął współpracę z Afryką. W mieście średniej wielkości te liczby i współprace są wyczuwalne od pierwszego spojrzenia.
Uświadomiony Prowincjonalizm
Homo Faber to organizacja działająca na tylu frontach, że aż trudno je zliczyć. Oprócz walki z dyskryminacją, wydawania obywatelskiej gazety „Opornik”, integracji cudzoziemców, w tym również Czeczenów i Gruzinów z ośrodka dla uchodźców, Homo Faber zrzesza ludzi, którzy mają słabość do stolicy Lubelszczyzny. „Lublin ma taki wschodnio-południowy dystans do rzeczywistości. Luz, odmowa szarpania się z karierą, z czasem, pieniędzmi, których i tak nie ma”, śmieje się Ola. „Po skończeniu studiów miałam przez chwilę pomysł, żeby wyjechać do Krakowa albo Warszawy. Zostałam i nie żałuję. Przekonałam się, że dewiza Homo Faber – jeśli w Lublinie czegoś brakuje, to nie ma co siedzieć i płakać, że nie mieszka się w Warszawie czy Krakowie, tylko trzeba to tu zrobić i już – sprawdza się doskonale”. Ola zajęła się zbieraniem historii mówionej. „Lubelszczyzna to fascynujący teren. Nic tylko jeździć z dyktafonem i nagrywać. Tu na styku Polski, Białorusi i Ukrainy można jeszcze posłuchać gwary chachłaskiej. Pracując w Brzeźnie, natknęliśmy się na temat wywózek podczas akcji Wisła”. Swoją wiedzę na temat Lublina dziewczyny przekazują dalej. „Studentów jest w Lublinie rzeczywiście wielu, ale bardzo często niczego się o Lublinie nie dowiadują, w nic nie angażują. Stąd nasze projekty – Lublin dla początkujących – oraz seria spacerów, podczas których próbujemy ich zarazić miłością do naszego miasta”, mówi Ania. Dziewczyny pokazują studentom ślady po Lublinie wielokulturowym, cerkwie, miejsca po synagogach i dzielnicy żydowskiej, nocną przejażdżkę autobusem po dzielnicach mrocznych i niepoznanych oraz odwiedzają z nimi instytucje kultury, w których będą mogli bezpośrednio włączyć się w działanie. „Studenci z zagranicy wcale nie mają łatwego startu. Dlatego przy współpracy z miastem próbujemy zapewnić im podstawowe udogodnienia takie jak zamówienie taksówki czy możliwość porozmawiania po angielsku. Obecnie ich ulubiona korporacja to Fart, ale nie ze względu na możliwość porozumienia się, lecz nazwę – po angielsku fart to bąk. Próbujemy poznać ich potrzeby i spróbować zintegrować ich z miastem”, dodaje Alicja. Wieczorem idziemy na piwo do Irish Pubu U Szewca. Wnętrze żywcem wyjęte z zielonej wyspy, guinness pierwsza klasa, szkoda tylko, że frytki nazywane w menu chipsami w niczym nie przypominają tych tradycyjnych irlandzkich. Z kolei w Czeskiej Piwnicy zamawiany wyprażeny syr, piwo Snadny Mnich i na nic już nie narzekamy. Co do starówki – Stasia ma stuprocentową rację. Tutaj, pośród jeszcze nieodnowionych na słodko pastelowo kamieniczek, trochę mrocznie, trochę tajemniczo bije serce Lublina.
Hierarchia istot niebiańskich
Oprócz wielokulturowości doraźnej, czyli studenckiej, Lublin posiada wielokulturowość ugruntowaną geograficznie i historycznie. Pierwsza z nich wynika z położenia. “Lubelszczyzna leży na granicy świata Słowian wschodnich i zachodnich”, tłumaczy Ola. Znalazło to swoje odzwierciedlenie w niepowtarzalnej na skalę europejską kaplicy Świętej Trójcy na zamku. Ta niezwykła budowla pod względem architektonicznym jest gotycka, czyli zachodnia. Do wykonania malowideł został z kolei zaproszony mistrz Andrzej z Rusi, który zaangażował malarzy z całego Wschodu. Znajdziemy tu wpływy z Góry Atos, Bizancjum i Serbii. “Wpasowanie się w poszatkowane strzelistymi łukami gotyckie sklepienie było dla wschodnich malarzy nie lada wyzwaniem”, opowiada przemiły pracownik muzeum na zamku. “Wpadli więc na pomysł umieszczenia w nich hierarchii istot niebiańskich od serafinów i cherubinów po aniołów i archaniołów”. Wizerunek jednego z nich jest obecnie symbolem Lublina wykorzystywanym w promocji miasta Stolica Kultury 2016. “Tutaj, u stóp zamku, znajdowała się dzielnica żydowska”, zaczyna opowieść Ania, przechodząc do drugiego aspektu lubelskiej wielokulturowości. Żydzi zamieszkiwali Lublin od XIV wieku. Za sprawą słynnego cadyka Jaakowa Icchaka Horowitza w XVIII wieku stał się ośrodkiem chasydyzmu. “Cadyk Icchak miał przydomek Widzący, ponieważ miał dar widzenia całego zła na świecie. W pewnym momencie poprosił Boga o ograniczenie widoczności do kilkudziesięciu kilometrów, bo nie mógł już dłużej żyć ze świadomością całego okrucieństwa świata”. Śmierć cadyka, podobnie zresztą jak jego życie, owiana jest legendą. Żydzi wierzą, że zanim przyjdzie Mesjasz, na świecie nastąpi straszny kataklizm. “Widzący” żył w czasach kampanii napoleońskiej i postanowił wraz z kolegami przyspieszyć kataklizm i poszerzyć konflikt Napoleona z Europą. Pospieszanie wybitnie nie spodobało się Bogu, który ukarał wszystkich spiskowców śmiercią. Co do szczegółów śmierci cadyka zdania są podzielone. Jedni uważają, że zamroczony alkoholem wypadł z okna z drugiego piętra. Drudzy, że Bóg odmówił mu sił podczas lewitowania, w efekcie czego cadyk nagle r unął na ziemię.
Podstępne Atrapy
„A to jest stróżówka Kuśmirowskiego”, Alicja wskazuje na ciemną kanciapę na parterze kamienicy, w której znajduje się siedziba Homo Fabra. „Tylko światło się zepsuło, więc nic nie widać”. Całe szczęście awaria nie jest zbyt poważna – wystarczy wepchnąć śrubokręt w odpowiednie miejsce i cieciówka staje przed nami w pełnej krasie. I śpiewa. Bo jak się okazuje, muzyka z radia jest częścią składową instalacji autorstwa wystawianego na całym świecie artysty Roberta Kuśmirowskiego. „Bardzo długo myślałam, że to zwykła stróżówka”, przyznaje Alicja. I nic dziwnego. Odznaki, proporczyki, gazeta z ’86 roku, talerzyk, a na nim szczotka do rąk i herbatniki z cukrem, stary minitelewizor, radio, szare mydło, szklana butelka po śmietanie z charakterystyczną zieloną zakrętką. Ta stróżówka, jak większość prac Kuśmirowskiego, to imitacja obłędnie idealna. Wywołuje bezbronność wobec potęgi artefaktu. Z Homo Fabra jedziemy do Warsztatów Kultury, nowej siedziby lubelskiego Centrum Kultury, które musiało zmienić siedzibę ze względu na prace konserwatorskie budynku. Dawniej znajdowały się tu warsztaty samochodowe. Przeszklone postindustrialne hale to doskonała przestrzeń wystawowa. „Do tej pory bardziej animowaliśmy, teraz musimy wykorzystać tę przestrzeń do organizowania wystaw”, mówi Agnieszka, która w Centrum Kultury pracuje od wielu lat. Na tyłach warsztatów znajduje się magazyn i pracownia Roberta Kuśmirowskiego. „Kiedyś chodziłem tu do technikum, do dziś pamiętam zajęcia z obróbki metalu na ciepło”. „Nie myślałeś kiedyś o tym, żeby się stąd wyprowadzić?”, pytam. „Po co? Gdy robię gdzieś wystawę, nie ma mnie po kilka miesięcy. Ale zawsze wracam. Gdzie indziej dostałbym taką przestrzeń i warunki do pracy? Mam tu cały swój magazyn, przeróżne pracownie i do tego miłe, nazwijmy to, biuro. Zapraszam na herbatę”. Biuro wygląda jak jedna z prac jego właściciela, z tym że jest trochę mniej ponura. Na ścianach wiszą dwa wielkie, pomalowane w kwiatki i drzewa tła wykorzystywane w studiach fotograficznych. Do tego drewniane, ogromne, ręcznie robione organy. „Ta przestrzeń daje ogromnie dużo możliwości. Mam już dziesięć łóżek i materacy. Od zimowego semestru ruszą pobyty, czyli stypendia dla studentów, którzy skończyli akademię i nie bardzo wiedzą, co ze sobą zrobić”, mówi Robert, a na stół wjeżdża szarlotka. „Chcę im pokazać, że wyjazd stąd to nie jest konieczność”.