Gdyby stała pani tutaj w 1997 r., ledwo wystawałby pani czubek głowy – mówi Iza Engel, miejscowa przewodniczka. – Różnice w poziomie wody sięgają nawet czterech metrów w skali roku. Idziemy Betonką, drogą z wielkiej płyty, która prowadzi przez rozlewiska, w głąb Parku Narodowego Ujście Warty. To chyba jedyny park narodowy w Polsce, który chroni tereny tak bardzo przetworzone przez człowieka. Prace melioracyjne zainicjował w XVIII wieku Fryderyk Wielki. Warta szeroko rozlewała się po okolicznych terenach, więc pomiędzy poszczególnymi odnogami przekopywano kanały, by przyspieszyć odpływ wód. Bieg rzeki został wyprostowany, a wały przeciwpowodziowe utworzyły wielki zbiornik o powierzchni 51 km2. Kiedy jest sucho, bagienne nieużytki przeistaczają się w pastwiska. Część bujnych traw po skoszeniu i wysuszeniu zamieni się w pachnące siano, a tam, gdzie człowiek się nie przedostanie, dotrą... krowy i konie, których pasie się tu kilka tysięcy. – Inaczej wszystko by zarosło, a ptaki straciłyby miejsce na lęgi – mówi Iza.
Krowy mają tutaj swój mały raj – poruszają się swobodnie tam, gdzie chcą, fot. Maria Brzezińska
NA TEMAT:
Obserwacje ptaków w Ujściu Warty
No właśnie, ptaki. A raczej, dziesiątki tysięcy ptaków. Rozlewiska tworzą świetne tereny do żerowania dla wielu gatunków. Zielone łąki upstrzone są białymi i szarymi plamkami. Z bliska okazuje się, że to łabędzie i gęsi gęgawy. Zakładają swoje gniazda na ziemi, w trzcinowiskach, ale kiedy poziom wody jest zbyt wysoki, zdarza się, że gęgawy zagnieżdżą się na drzewie albo rozgoszczą na żeremiach bobrowych. Iza rozstawia na statywach wielkie lunety, przez które podglądamy gadatliwą ptasią społeczność. Piskliwe „pi pi pi” i tubalne gęganie jakoś szczególnie mnie nie zaskakują, ale już przenikliwy, długi dźwięk przypominający gwizd czajnika – tak. Podobno tak odzywa się ostrygojad. Czapla, nie dość że wygląda jak zeschnięty badyl, to skrzeczy zachrypniętym głosem. Potem jakby stłumione beczenie owcy – ale nie, to bekas kszyk...
Na pierwszym planie łabędzie nieme, na drugim – czaple, w tle – żurawie, fot. Maria Brzezińska
Nagle z furkotem zrywają się do lotu całe stada gęsi. Coś musiało je wypłoszyć. Przepychamy się z ciekawością do lunet. Ktoś mówi: – Dziki! – Jezu! – krzyczy jedna z kobiet. Starszy pan z wycieczki, do której dołączyłam, z rozczarowaniem w głosie rzuca: – Ee, to jakaś miniatura dzika...
Iza opowiada, że dla wielu ptaków kaczkowatych zakładano sztuczne gniazda, ale zaczęły je zajmować drapieżniki. Okazuje się, że z pobliskich hodowli uciekają norki amerykańskie, a z Brandenburgii kilka lat temu przywędrował szop pracz. Odtąd prawie całkowicie znikła populacja łysek, a było ich tu kilka tysięcy. Zostały za to ohary – kaczki norowe. W Polsce, poza Wybrzeżem, gnieżdżą się tylko w dwóch miejscach: w środkowym biegu Wisły i tutaj, w Ujściu Warty. Biało-czarne, o kasztanowych obręczach na piersi i intensywnie czerwonych dziobach, gdaczą szybkim, urywanym „ga, ga, ga”. Przed gniazdowaniem same wykopują nory albo w kilka rodzin zajmują jamy królicze, borsucze, lisie. Czasem głębokie na kilka metrów. Wyściełają je miękkim puchem i tam w mroku, raz na rok, na świat przyjdą małe pisklaki. Kiedy tak przyglądam się temu rzadkiemu gatunkowi, do lunety dobiega starszy pan, pytając z napięciem w głosie: – Co tu widać? – Kaczuchy! – kwituje jedna z pań.
Na rower i na ryby - atrakcje dla aktywnych
Ujście Warty to historia wpleciona w świat bujnej przyrody, rozświergotanej, rozgadanej, pełnej codziennych trosk. Wypożyczam rower i jadę Wałem Wschodnim. Wiatr potężnie się rozpędza nad rozlewiskami – wieje z taką siłą, że aż odkleja liście nenufarów od powierzchni wody. Mijam żeremia, ale bobry nie dają znaku życia. Za to kawałek dalej dobiega mnie hałas jakich mało. Rechot tysięcy żab, prawdziwe pospolite ruszenie! Gdzieś wysoko kołuje bielik. Prawie nie porusza skrzydłami, których końcówki wyglądają jak szeroko rozpostarte palce. Błędnie nazywa się go orłem, choć ptak należy do innego rodzaju. Najchętniej łowi przy niskim stanie wody – dobrze wtedy widać ryby.
Kanały w Ujściu Warty powstawały na przełomie XVIII i XIX wieku, fot. Maria Brzezińska
Czatują na nie również wędkarze, tworząc nieodłączny element tutejszego pejzażu. Jednemu z nich zaglądam w więcierze. Podskakuje w nich kilkanaście tłustych rybek: – No pięknie – mówię, ale ten mamrocze coś pod nosem. – Za małe? – dopytuję się. – Za małe i za mało – odburkuje wędkarz. No tak. Jestem przecież w jednym z lepszych tarlisk szczupaka w Polsce; nic dziwnego, że liczył na więcej. Ja też zawsze liczę na więcej i może dlatego przed wyjazdem zobaczę jeszcze grupkę czarnych bocianów, drogę przebiegnie mi gronostaj, a kilka metrów ode mnie wystrzeli z wody rybitwa z trzepoczącą rybą w dziobie. Wciąż mi mało. Może wrócę jesienią, gdy gęsi zbożowych i żurawi będzie całe zatrzęsienie? A może zimą, by na łyżwach przemierzać zamarznięte rozlewiska i podglądać łabędzie krzykliwe?