Najważniejsze są buty. W Żyrardowie to podstawa. – Kiedyś oprowadzałam grupę konserwatorów z całej Polski. Prosiłam – załóżcie wygodne buty! – wspomina Maria Badeńska-Stapp, żyrardowska konserwator zabytków. – Nie wszyscy posłuchali. Potem były odciski i narzekania – zatrzymuje się przed przejściem dla pieszych. – Co innego, gdyby to było zwiedzanie pałacowych wnętrz. Ale u nas robi się kilometry! – rusza naprzód. Przed nami 70 hektarów zabytku.
NA TEMAT:
Cegła i przędza. Przemierzamy kwartały jak z kajetu architekta – szerokie aleje, szpalery kasztanowców, budynki w precyzyjnie wymierzonych odstępach. Równy rytm kolorów – zieleń liści, odbity w oknach błękit nieba, czerwień cegieł. Milionów cegieł o tym samym, intensywnym odcieniu, wypalonych w jednej cegielni w pobliskich Radziejowicach. – Żyrardów to ewenement. Niewiele mamy w Polsce miast idealnych, najpierw starannie zaplanowanych, potem konsekwentnie zrealizowanych. I jeszcze niemal w całości zachowanych! – zachwyca się pani Maria. I dodaje, że Żyrardów może konkurować z najbardziej znaną z polskich urbanistycznych utopii – Zamościem. Jeszcze 200 lat temu nikomu się o tym nie śniło, na równinie stało kilka chat. Właściciele tych ziem, bracia Łubieńscy, przebudzili osadę z drzemki. Postanowili wybudować pierwszą w Królestwie Polskim fabrykę lniarską. Kluczem do sukcesu miał być wynalazek pewnego Francuza – maszyna do przędzenia lnu na mokro. Philip de Girard nie zawojował ojczyzny ani Wielkiej Brytanii, ale Łubieńscy przyjęli go z otwartymi ramionami. W wybudowanej w 1833 r. manufakturze zastosowali urządzenie po raz pierwszy na świecie, a wynalazcę mianowali dyrektorem. Początki były jednak skromne. – W latach 30. fabryka ograniczała się do przędzalni, a tkano metodą chałupniczą – pani Maria wskazuje na rycinę w dawnym budynku kręgielni, gdzie urządzono wystawę poświęconą historii Żyrardowa. Murowany budynek, dymiący komin i kilka rozrzuconych wokół chat – nie wygląda to na miasto idealne. Interesy też szły chyba nie najlepiej, bo po kilkunastu latach zakłady przejął za długi Bank Polski. Przełom nastąpił po wykupieniu fabryki przez nowych właścicieli. Choć w nazwie miasta unieśmiertelniono de Girarda, to właśnie nazwiska Dittrich i Hielle mieszkańcy Żyrardowa mieli później wymawiać z nabożną niemal czcią.Obaj nosili to samo imię Karol, ich żony były siostrami, razem prowadzili w czeskim mieście Krasna Lipa przedsiębiorstwo handlujące przędzą lnianą. Nade wszystko połączyła ich jednak wizja. W 1857 r. kupili od banku mazowieckie zakłady. Tam, gdzie inni widzieliby tylko okazję do zarobku, Dittrich i Hielle dostrzegli szansę na stworzenie dzieła życia. Przy fabryce miało powstać nowe miasto. Zaplanowali je dokładnie, a następnie, przez przeszło pół wieku, ów plan był wcielany w życie, najpierw przez nich samych, a później przez syna Dittricha, Karola juniora. – To bardzo nowoczesny projekt, z wyraźnie oddzielonymi od siebie strefami mieszkaniową i przemysłową – tłumaczy Maria Badeńska-Stapp. – Była to realizacja krążących wówczas po Europie postulatów zapewnienia pracownikom godziwych i zdrowych warunków życia. Miasto jest jasne i pełne zieleni. Już w pierwszych wersjach planu uwzględniono imponującą jak na owe czasy infrastrukturę: szkoły, szpital, kościoły, przytułek dla starców, dom kultury, łaźnię, pralnię – wylicza.
Cały artykuł o Żyrardowie przeczytasz
|