Podkarpacie

Jak brzmią Bieszczady? Wsłuchaj się w pieśni ze styku kultur

Rozmawiała Małgorzata Straszewska, 3.07.2018

Bieszczadzki zespół Tołhaje gra mieszankę folku ze współczesnymi brzmieniami

fot.: materiały prasowe

Bieszczadzki zespół Tołhaje gra mieszankę folku ze współczesnymi brzmieniami
W swojej muzyce pielęgnują zapomniane tradycje dawnych mieszkańców Bieszczad. Na ostatniej płycie Tołhajów słychać głos Julii, matki Andy'ego Warhola. Opowiadają o tym wokalistka Maria Jurczyszyn-Kulik oraz akordeonista i klawiszowiec Piotr Rychlec.

Małgorzata Straszewska: Kim była mama Warhola?

Maria Jurczyszyn-Kulik: Julia urodziła się jakieś 50 km od wioski mojej babci, właściwie tuż za górką, w Mikovej. Była niezwykłą kobietą, trochę zbuntowaną. Miała artystyczną duszę i kochała śpiewać. Jej wpływ na to, kim został syn, był ogromny. Dużo przy nim rysowała i patrzyła, jak rodzi się jego talent. Bardzo jej zależało, by go rozwijał. Pierwsze dzieła Andy'ego – przedstawiające aniołki, kotki czy buty – są identyczne z tymi, które tworzyła Julia. Miała też wyjątkowy charakter pisma – można je oglądać na plakatach i w albumach syna. Pojawia się też w książeczce do naszej płyty.

Piotr Rychlec: Historię Julii opowiedział nam Janusz Demkowicz (basista i jeden z założycieli zespołu – red.). Przyniósł nagrania jej pieśni i podsunął pomysł, byśmy je wykorzystali. Bardzo nam zależało, żeby zachować głos Julii w wersji sauté. Przyjęliśmy go jako punkt wyjścia i dopasowaliśmy się do niego.

NA TEMAT:

Julia z pochodzenia była Rusinką?

M.J.-K.: Rusini to bardzo szerokie pojęcie, obejmujące różne grupy. Dokładniej mówiąc, Julia była Łemkinią z okolic Bieszczad po słowackiej stronie. Śpiewała więc w tamtejszym dialekcie. Co ciekawe, posługiwała się alfabetem łacińskim – co jest nietypowe, gdyż Łemkowie, jako grupa wschodniosłowiańska, stosowali cyrylicę.

Mikova
W Mikovej ciągle mieszkają ciotki Andy'ego Warhola, fot. UA-Lora/CC BY-SA 3.0/Wikimedia Commons

Na wcześniejszych płytach śpiewasz w różnych dialektach, głównie języka ukraińskiego. Skąd pochodzą te pieśni?

M.J.-K.: Z Bieszczad, Beskidu Niskiego, z Lubelszczyzny. Znalazła się też piosenka z centralnej Ukrainy, bo utwory wędrują z regionu do regionu. Znam je od wielu lat, np. „Bojkowską kołomyjkę” odnalazłam w rodzinnym archiwum nutowym. Pamiętam, że grałam ją jako dziecko na pianinie. Pieśni są przepełnione symboliką. Jeśli w tekście pojawiała się np. kalina, oznaczała kobiecość, macierzyństwo, w zależności od kontekstu. Dawniej ludzie wierzyli w moc słowa – w to, że wypowiedziane zaczyna żyć. W utworach, szczególnie tych obrzędowych, często pojawiają się powtórzenia wersów czy pojedynczych słów. Wierzono, że w ten sposób zmienia się rzeczywistość. Pieśni nadal są dla mnie pewną tajemnicą. Ciągle dowiaduję się o nich czegoś nowego.

P.R.: Marysia, przez swoje pochodzenie, nadaje naszej twórczości autentyzm. Zależy nam na nowoczesnym podejściu do muzyki, ale punktem wyjścia są tradycyjne pieśni, do których budujemy oprawę instrumentalną. Przy drugiej płycie „Stereokarpaty” wiele dyskutowaliśmy na temat języka na płycie. Po debiucie spotkaliśmy się z reakcjami, że ta muzyka jest niezrozumiała. Nie ma co ukrywać, nasza twórczość jest niszowa. Ale to, że pochodzimy z Bieszczad i reprezentujemy kulturę karpacką, jest naszym znakiem rozpoznawczym. Stąd zresztą wzięło się zainteresowanie nami na fali popularności serialu „Wataha”.

Jak wasza muzyka znalazła się w serialu?

P.R.: To był przypadek. Tak się złożyło, że wiele scen powstało w Zagrodzie Magija – gospodarstwie, które należy do naszego basisty Janusza Demkowicza. Właśnie tam twórcy „Watahy” usłyszeli naszą muzykę. Spodobała im się, poprosili o płyty. Przesłuchali je i zadzwonili do nas: „Musimy mieć te dźwięki u siebie!”. Bardzo rzadko się zdarza, żeby zespół folkowy pojawił się w telewizji.

Na fali „Watahy” nagraliście „Czeredę”.

P.R.: W pierwszym sezonie serialu słychać muzykę ze „Stereokarpat” – płyty, którą wydaliśmy własnym sumptem. W trakcie przygotowywania ścieżki dźwiękowej powstały jednak cztery autorskie kompozycje. Poza tym w 2014 r. zagraliśmy koncert z orkiestrą symfoniczną w ramach festiwalu Wschód Kultury w Rzeszowie, który został zarejestrowany. Postanowiliśmy to wykorzystać. „Czereda”, kolejna płyta, po prostu musiała powstać.

Tołhaje
Maria Jurczyszyn-Kulik śpiewa w krywulce, łemkowskim naszyjniku koralikowym. Koncert na festiwalu 4 Strony Karpat w Gorlicach, fot. Sławomir Tokarski / materiały prasowe

Co takiego mają w sobie Bieszczady?

P.R.: Mimo wszystko wciąż nie są tak skażone komercyjną turystyką. Przyjeżdża tu oczywiście coraz więcej ludzi, ale pamiętam czasy, kiedy wędrując, nie spotykało się nikogo. Uważam, że operatorzy „Watahy” świetnie uchwycili ten niezwykły pejzaż. Najpiękniej jest na początku października. Poezja!

M.J.-K.: Ja zyskałam nową perspektywę, gdy wyjechałam na studia do Lublina. Ludzie pytali, skąd jestem, i reakcja była mniej więcej taka: ooo, a znasz ten szlak? A ja szczerze odpowiadałam, że nie znam. Jak to? Nie byłaś na połoninie? Ano byłam, ale szłam po jagody, na które u nas mówi się borówki, albo po grzyby. Nigdy nie widziałam tych dróg na mapie. A wracając do pytania – to po prostu coś w pieśniach z naszego regionu. Bardzo chcemy pokazać je światu. Można powiedzieć, że mamy misję. Przekazujemy tradycję w nowy sposób, żeby ludzie się nią zainteresowali.

P.R.: Po akcji przesiedleńczej „Wisła” pozostały zgliszcza bieszczadzkiej kultury, mnóstwo pustych miejsc po wsiach niegdyś tętniących życiem. Czujemy, że trzeba podtrzymywać pamięć o tym, jak wyglądała tamta rzeczywistość.

M.J.-K.: Chcemy zapoznać ludzi z dawnym światem. Jestem potomkinią rdzennych mieszkańców. Przed akcją „Wisła” Bieszczady były gęsto zaludnione – nie dzikie, za jakie uchodzą teraz.

Twoja rodzina została wysiedlona, ale wróciła.

M.J.-K.: Tak, na początku lat 60. Dziadkowie kupili połowę domu w Cisnej – w pobliżu wiosek, z których pochodzili, a które wówczas już nie istniały. Swojej ziemi i lasów nie odzyskali nigdy. Większość z przesiedlonych chciała wrócić, bo bardzo tęskniła. Domy, do których trafili, były zupełnie puste, często zniszczone.

Na okładce waszej pierwszej płyty znalazła się koszula twojej babci.

M.J.-K.: Wykorzystał ją Stanisław Strzyżewski, autor naszych dwóch pierwszych okładek i szef serwisu bieszczady.pl. Soroczka mojej babci, czyli lniana koszula z haftem krzyżykowym, miała dziurę wygryzioną przez myszy. Staszek położył tę bluzkę dziurą na obiektyw i spojrzał przez nią w niebo. Nacisnął spust migawki i tak powstała okładka.

Domyślam się, że ta koszula ma jakąś historię?

M.J.-K.: Zawędrowała wraz z moimi dziadkami „na zachód”, jak się powszechnie mówiło, choć w ich przypadku chodziło o północ, czyli okolice Szczecinka. Babcia opowiadała mi, że tę soroczkę zabrała ze sobą, ale włożyła tylko raz. Po przybyciu na obce ziemie z całą rodziną wyszykowali się na mszę, włożyli najpiękniejsze ubrania, jakie mieli. Niestety, spotkało się to z niezrozumieniem. Nigdy więcej nie chciała włożyć tej bluzki. Po tym zdarzeniu soroczka wylądowała w kącie i przez pięćdziesiąt lat nikt się nią nie interesował. Wróciła wraz z dobytkiem, który częściowo udało się przewieźć z powrotem w Bieszczady.

Tołhaje
Soroczka babci Marii Jurczyszyn-Kulik z krzyżykowym haftem karpackim. Okładka płyty „Mama Warhola” jest utrzymana w tych samych, tradycyjnych barwach: niebieskiej, żółtej, pomarańczowej i czerwonej, fot. Archiwum prywatne

Jak się żyje na styku kultur?

P.R.: Jesteśmy bogatsi o wiedzę, jak wygląda inna kultura. Chodziłem do szkoły muzycznej w Sanoku i to, że spotykałem w niej ludzi innego wyznania, było zupełnie naturalne.

M.J.-K.: Naszym spoiwem jest muzyka, czyli język międzykulturowy. To ona powoduje, że nie myślimy o różnicach. Tutaj zawsze żyły obok siebie różne narodowości. Część Łemków i Bojków uważa się za Ukraińców. Przed wysiedleniami mieszkańcy wsi wiedzieli np., że karczmę ma Żyd, a kowalem jest na pewno Cygan.

Kim byli tołhaje?

P.R.: Karpackimi zbójami. „Tołhaje” to ich węgierska nazwa. Funkcjonuje też pojęcie „beskidnicy”. Grasowali przez setki lat, aż do XVIII w. Stanisław Orłowski napisał o nich książkę „Tołhaje, czyli zbóje w Bieszczadach”.

M.J.-K.: Nam bardzo pasuje ta nazwa. Pojawiają się opinie, że szarżujemy z muzyką ludową, można więc powiedzieć, że trochę jesteśmy zbójami.

P.R.: Na początku faktycznie graliśmy rockowo, nasza twórczość odstawała od folku kojarzonego z krainą łagodności. „Mama Warhola” jest bardziej melancholijna. Ale najważniejszy jest głos Marysi i wokalna tradycja. Muzyka to tylko dodatek do tych pieśni.

Zespół Tołhaje

Bieszczadzki zespół muzyczny grający mieszankę folku ze współczesnymi brzmieniami. Czerpią z tradycji Bojków i Łemków. Ich pierwsza płyta „A w Niedziela Rano” była nominowana do nagrody Fryderyki 2003. Współpracowali przy tworzeniu ścieżki dźwiękowej do serialu „Wataha”. Wydali cztery płyty, 18 kwietnia ukazała się „Mama Warhola”. Wokalistka Tołhajów, Maria Jurczyszyn-Kulik w redakcji „Podróży” dla odmiany zajmuje się obrazami – jako fotoedytorka.

Tołhaje
Okładka płyty powstała na bazie portretu Julii autorstwa Andy'ego, fot. Magdalena Demkowicz / materiały prasowe

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.