Kolorowe zdjęcie sprzed piętnastu lat. Na pierwszym planie kryty papą dach i rozwieszone na sznurach pranie. W tle silosy i pordzewiałe dźwigi. U dołu podpis: „W Kolonii Artystów nieprzerwanie tworzyło, kochało, gotowało, bawiło się, po prostu żyło – kilkadziesiąt osób. To był nasz kawałek miasta, wymarzony stoczniowy dom”. Wpis opublikował na swoim blogu fotograf Michał Szlaga. Jeden z artystów, którzy w 2002 r. rozpoczęli w Stoczni Gdańskiej eksperymentalny plener street artu i awangardy.
Z początku patrzono na nich z przymrużeniem oka. – Plastycy mają upiększać te szkarady? Szkoda farby! – pokpiwali gdańszczanie, mijając udręczone dekadami socjalizmu i transformacji stoczniowe gmachy. Szybko zmienili zdanie, gdy przygaszone fasady nabrały barw. Kusiły, by wściubić nos do niepokojącego świata. Królestwa maszyn, które kończyło żywot pośród jęku wysłużonych żurawi. Chętnych do odwiedzin nie brakowało.
Atrakcje Gdańska. Zaplanuj z nami spacer po mieście
NA TEMAT:
– Wpadałem tutaj podpatrywać rzeźbiarzy i muzyków grających na dachach opuszczonych budynków – opowiada Rafał Moskal, architekt mieszkający na gdańskiej Zaspie. – Nie było łatwo, wciąż tliło się tu robotnicze życie, potrzebna była przepustka. Szczęśliwie skakanie przez mur ma na wybrzeżu długą tradycję – śmieje się i zwalnia kroku. Wędrujemy między halami przy ulicy Narzędziowców. Wokół kruszejące ściany, pajęczyny potrzaskanych szyb. Nad dziewiętnastowieczną Stocznią Cesarską krążą mewy. Ich śmiech tłucze się w zaułkach i gaśnie w pustych hangarach.
Te atrakcje Sopotu są dumą wybrzeża – i nie chodzi o molo ani „Monciaka”
Zakazana szuflada
– Ludziom sztuki nie mieściło się to w głowach – ciągnie Rafał. – Zawsze była szarpanina o sale na wystawy. Kosmiczne czynsze za pracownie. A tu nagle pojawia się deweloper, który kupił część postoczniowych terenów i oświadcza: „Zróbmy deal. Dostaniecie na parę lat budynek zakładowej Centrali Telefonicznej, a w zamian oswoicie ten ponury industrial” – Rafał pstryka palcami i dodaje: – Właśnie tak powstała Kolonia Artystów; z legendarnymi wernisażami, winem sączonym na platformach dźwigów, Radykalnym Klubem Filmowym „Mołotow” i Teatrem Znak. A stoczniowcy? Wytrzeszczali oczy na kolorowe towarzystwo. I robili zakłady, po ilu dniach wymięknie kolejny stuknięty pejzażysta, który postanowił rzucić sztalugi i zatrudnić się jako malarz kadłubów. Rekordziści kapitulowali po tygodniu… – Rafał opiera się o dogorywający w zaroślach kuter, skrobie palcem łuszczącą się farbę. – Bajka skończyła się w 2007 roku. Przyszli nowi inwestorzy, zaczęły się wyburzenia. Artyści schronili się w budynku Modelarni, ale i ten rozjechały buldożery. Co na to władze miasta? – chłopak zaciąga się głęboko papierosem.
Które restauracje w Gdańsku warto odwiedzić?
– Opowiem ci pewną historię. Za komuny mieliśmy w domu meblościankę, a w niej szufladę. Zakazaną! Klucz miała tylko mama. Przynosiła ze stoczni jakieś przedmioty i chowała je ukradkiem. Pachniało tajemnicą, więc nie miałem wyjścia – Rafał uśmiecha się łobuzersko. – Znalazłem klucz, nawet nie zajrzałem do środka, od razu włożyłem dłoń. I wrzasnąłem z bólu. W palec wbiła mi się zapinka od jakiejś plakietki. Było ich więcej. Przypiąłem je do swetra i udekorowany niczym laureat moskiewskiej olimpiady wybiegłem na podwórko. Za uszy przyprowadził mnie milicjant. Pamiętam białą jak kreda twarz mamy. Na znaczkach był napis „Solidarność”, a od 13 grudnia trwał stan wojenny… – Rafał gasi papierosa i dodaje: – Przez dekady dla włodarzy Gdańska postoczniowe tereny były taką szufladą. Lepiej nie otwierać, bo może zaboleć. Z jednej strony duma z etosu robotniczego buntu, a z drugiej wstyd – zmarnowane szanse, stoczniowcy na bruku. Bano się tego pejzażu, bo hulały tutaj dwa demony. Historia i polityka. Na szczęście pomogły artystyczne egzorcyzmy. Happeningi, wystawy, protesty. Cztery lata temu wstrzymano wyburzenia, a to, co zostało, wpisano do rejestru zabytków. W końcu dotarło do urzędasów, że poprzemysłowa przestrzeń może stać się czymś na miarę nowojorskiego SoHo. Najmodniejszą dzielnicą Gdańska. Pulsującą muzyką, sztuką, awangardą – Rafał przystaje przed ogromnym żurawiem M3 z 1963 r., zdejmuje łańcuch blokujący wejście i rzuca: – Widziałeś kiedyś stocznię z lotu ptaka?
Brzydki ludzik to znak rozpoznawczy (street logo) Kirg Konga, artysty tworzącego na terenie stoczni. Fot. Radosław Żydonik
Robotnicy i didżeje.
Drżą poręcze,uginają się stopnie, po karku suną lodowate igiełki. Jeszcze jedne strome schody, potem kolejne... – I tak od poniedziałku do piątku plus w pracujące soboty – śmieje się Rafał. – Dźwigowy musiał mieć nerwy jak burty „Pogorii”. Ze stali. Ale ten widok… dla mnie to gdański Everest! – woła, wbiegając na zawieszoną na trzydziestu metrach platformę. U stóp szerokie nabrzeża Martwej Wisły, szarpiące cumy holowniki, haki dźwigów zastygłe nad czerwienią cegły. Sto hektarów surowego piękna. I historii. – W czasach PRL-u była tutaj odrębna metropolia – mówi Rafał. – Osiemnaście tysięcy robotników, żłobki, przedszkola, kino, bary, kawiarnie, klub sportowy, a nawet posterunek straży granicznej. Wszystko otoczone murem. Prawdziwa twierdza. Odcięta od śródmieścia, a równocześnie doskonale z nim skomunikowana. Tak jest do dziś. Dziesięć minut spacerkiem i docierasz na Dworzec Główny, pięć minut pedałowania i witasz się z Neptunem na starówce. Wolisz tramwaj? Proszę bardzo! Do dyspozycji masz też kajak, łódkę czy żaglówkę. Cumujesz tuż za rogiem, przy otwartej w tym roku Przystani Cesarskiej – Rafał zatacza gestem krąg i dodaje: – Jest w tej przestrzeni coś fascynującego. Niby jesteś w ścisłym centrum, a jednocześnie na uboczu. Na polepionej z cegieł i stali wyspie. Nikt nie pojawia się tu przypadkiem. Musi zaufać trudnej estetyce. Zrobić krok w stronę poharatanych murów. I ludzie to robią. Słyszysz? – ciszę przeszywa huk blachy giętej w dogorywającej nieopodal stoczni remontowej. Ostatnie akordy industrialnej pieśni. Ale z wciśniętej między hale ulicy Elektryków dobiega też muzyka. Na drzewach girlandy lamp, kanapy oparte o ściany, na scenie skreczujący didżej. Słychać śmiech, ktoś rzuca frisbee. Fioletowe światło ślizga się po bruku, rzuca rozedrgane refleksy na tańczących. – To dziś najmodniejszy adres Trójmiasta – oświadcza Rafał. – Tuż obok znajdziesz dwie świątynie undergroundu. Koncertowe kluby B90 i Protokultura.
Widok z żurawia M3 na statki cumujące przy nabrzeżu i wyspę Ostrów. Fot. Radosław Żydonik
Każdego tygodnia jakaś znakomitość. A to brazylijska Sepultura, a to Gogol Bordello czy Uriah Heep. Teren między przystankiem SKM a Stocznią Cesarską na dobre zaanektowała muzyka. Ale nie tylko. Widzisz te kolorowe klocki? – wskazuje kontenery stojące obok opuszczonych warsztatów. – To 100cznia. Miejsce ze społecznym zacięciem i fantastyczną kuchnią. Sam się przekonaj! Inaczej będzie rewolta! Do niedawna pachniały okrętowym smarem, dziś – grillowaną dynią, skwierczącymi na oliwie pomidorami, falafelem, któremu nie poskąpiono zataru. Przeciągnięte rdzawymi smugami, z odpryskami farby. Kontenery cargo. Ustawione jeden na drugim, kryją dziewięć przybytków serwujących przysmaki trójmiejskiego street foodu – od hummusu z buraków przez podlane winem makarony po wytrawne gofry. Głodni literatury znajdą tu bibliotekę, muzyką raczą gości składy jazzowe (ostatnio znakomite The Bodhisattwa Trio z Kalkuty). Do tego kino pod chmurką, plaża z leżakami, warzywniak, plac zabaw dla maluchów. Wszystko w ramach ekostrefy – z grządkami truskawek na stolikach, zbiornikami małej retencji, panelami słonecznymi. – Zainspirował nas londyński Pop Brixton – mówi Kuba Łukaszewski, który wraz z żoną Alicją Jabłonowską trzy lata temu wystartował z projektem 100cznia. – Obłędna sprawa! Miks smaków, języków, idei. Tu arabski golibroda, tam organizacja pozarządowa, za rogiem pracownia japońskich noży, a obok gość z mikrofonem wygłaszający jakiś manifest – wylicza z ekscytacją. – Chcieliśmy przełożyć ten świat na polskie realia. Stworzyć miejsce, gdzie ludzie dzielą się nie tylko jedzeniem, ale i pomysłami. Przez lata działałem w ruchach ekologicznych, Ala pomagała osobom z obszarów wykluczenia, zagrożonych przemocą, bezdomnością. Siłą rzeczy, wymiar społeczny stał się jednym z filarów 100czni.
– Obłędna sprawa! Miks smaków, języków, idei. Tu arabski golibroda, tam organizacja pozarządowa, za rogiem pracownia japońskich noży, a obok gość z mikrofonem wygłaszający jakiś manifest – wylicza z ekscytacją. – Chcieliśmy przełożyć ten świat na polskie realia. Stworzyć miejsce, gdzie ludzie dzielą się nie tylko jedzeniem, ale i pomysłami. Przez lata działałem w ruchach ekologicznych, Ala pomagała osobom z obszarów wykluczenia, zagrożonych przemocą, bezdomnością. Siłą rzeczy, wymiar społeczny stał się jednym z filarów 100czni. Niedawno wspólnie z Amnesty International zorganizowaliśmy Dzień Uchodźcy, swój finał ma u nas Parada Równości. Pytasz dlaczego tutaj, pośród tych odrapanych murów? Bo to ostatnia taka przestrzeń w Polsce. Ujmująca nieoczywistym pięknem, z tak mocną energią! – milknie, zerkając na stado mew. Rozwrzeszczane towarzystwo zatacza krąg nad warsztatem Lecha Wałęsy, przelatuje nad suwnicą i ląduje w plenerowej galerii. Pośród rzeźbiarskich fantasmagorii. Jest ich kilkanaście. Zamiast głów mają zardzewiałe wiatraczki. W piersiach wentylatory, nogi ze śrub, sprężyn, zębatek. Wyglądają jak żywcem wyjęte z hollywoodzkiej sagi o buncie maszyn. Postapokaliptyczna armia zastygła w marszu na miasto. – To rzeźby Czesława Podleśnego – wyjaśnia dziewczyna siedząca na schodach pobliskiej galerii WL4. – Genialny artysta! Wędruje po złomowiskach, szuka ścięgien, mięśni, płatów blaszanej skóry. Że wyglądają złowieszczo? – wskazuje gestem stalowe maszkary. – I o to chodzi! Mają strzec tego miejsca. Żeby samorządowcom nie strzeliło do głowy stawianie tu centrów handlowych czy blokowisk. Inaczej będzie rewolta! – kończy i wbija wzrok w żurawie stygnące w fioletowym świetle zachodu. Zerkam na jej zaciśnięte pięści i oddycham z ulgą. Wiem, że nie żartuje.