Ponad 1200 km od Tatr do Bałtyku w podróży z belgijskim łowcą przygód Louisem-Philippem Loncke. Górskie szczyty, zakola Wisły, historyczne miejsca, czyli podana w pigułce „Polska po belgijsku” .
Ciężko łapiąc oddech, siadam na pokrytej mokrym śniegiem, drewnianej ławie przed schroniskiem nad Morskim Okiem. W czerni nocy z trudem dostrzegam grubą warstwę lodu pokrywającą górski staw. Obok, podpierając się na kijkach trekkingowych, stoi mój towarzysz podróży, belgijski podróżnik Louis-Philippe Loncke. Jesteśmy wykończeni – przed chwilą zeszliśmy z Rysów. Trafiliśmy na fatalną pogodę. Dwustumetrowe podejście stromym żlebem w zamieci śnieżnej dało nam nieźle w kość (wszystkie napotkane przez nas grupy turystów zawróciły przy Czarnym Stawie pod Rysami). – Tomek, to był jeden z najtrudniejszych dni w mojej podróżniczej karierze – powiedział zmęczony Belg. – Nieźle się zaczyna – przemknęło mi przez głowę. To dopiero pierwszy dzień wyprawy Poland Trek, a do pokonania zostało ponad 1200 km przez Tatry, Kotlinę Orawsko-Nowotarską, Beskid Żywiecki i Śląski, i dalej Wisłą aż do Bałtyku. LouPhi to niezwykle ambitny poszukiwacz przygód, który słyszał o naszym kraju wiele dobrego i, przemierzając go od gór do morza, postanowił pokazać, że pod względem przyrody jesteśmy jednym z najbardziej dziewiczych i intrygujących miejsc w Unii Europejskiej. Do tego, wyprawa miała być filmowana przez trzech operatorów: Natalie Hill z Anglii oraz Bartka Ryżego i Michała Barylskiego. Takiej okazji nie mogłem przegapić. Spakowałem plecak i wyruszyłem w podróż przez Polskę, już pierwszego dnia przekonując się, że ekstremalne wrażenia są dosłownie na wyciągnięcie ręki.
Etap 1 Tatry i Beskid Żywiecki
Dystans: 150 km
Jest maj – zima w Tatrach nie odpuszcza. Nogi aż po kolana toną w mokrym śniegu, kiedy mozolnie podchodzimy na Szpiglasową Przełęcz. Gdy docieramy na siodło, po drugiej stronie wyłania się szczelnie pokryta białym puchem Dolina Pięciu Stawów, za nią zaś piętrzy się Orla Perć, główna grań Tatr Wysokich. Mijany po drodze chłopak przypomina nam o zagrożeniulawinowym. Ma rację – przy takiej pogodzie tworzą się tzw. „deski”. Wierzchnia, zmrożona warstwa śniegu może wraz ze wspinaczem oderwać się od podłoża i zjechać setki metrów w dół. Taki lot nie zostawia zbyt wielkich szans na przeżycie. Nie ryzykujemy więc i, zamiast biwaku, docieramy po zmroku do schroniska, gdzie zasiadamy z markotnymi minami. Teraz czeka nas żmudny marsz wokół Tatr Wysokich do Murowańca i dalej, Ścieżką nad Reglami, w kierunku Doliny Kościeliskiej, nie możemy bowiem czekać na poprawę warunków. Loncke, członek Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, na co dzień pracuje w banku i tylko raz do roku zmienia się z typowego człowieka korporacji w żądnego wrażeń awanturnika. Musimy zatem dotrzeć do morza w przeciągu miesiąca – tyle trwa jego urlop. Po kilku dniach opuszczamy góry, wychodząc na monotonną Kotlinę Orawską, oddzielającą Tatry od masywuBeskidu Żywieckiego. Mroźne powietrze ustępuje fali iście równikowych upałów. Już po kilkunastu kilometrach marszu po rozgrzanym asfalcie czuję piekący ból w stopach. Dopóki idę po nierównościach, wszystko jest w porządku, ale wystarczy wejść na płaską nawierzchnię, aby na podeszwach zrobiły się pęcherze i odparzenia.
Zwalniam z każdym krokiem. Wreszcie, by nie opóźniać ekspedycji, robię dzień przerwy i daję stopom odpocząć. Belg rusza w dalszą podróż, a ja dołączam do niego przed Babią Górą – najwyższym szczytem Beskidów Zachodnich i jednocześnie najwyższym, poza Tatrami, szczytem Polski. Pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie. Od szczytu pędzą w naszą stronę ciemnoszare kłęby mgły. Po chwili leją się nam na głowę strugi lodowatego deszczu. Babia Góra nieprzypadkowo zwana jest Królową Niepogody. Przemoknięci wspinamy się na Diablak – pokryty głazami szczyt góry – i jak najszybciej schodzimy granią w kierunku zachodnich stoków Beskidu Żywieckiego. Późnym wieczorem zaszywamy się w niewielkiej, wybudowanej przy szlaku chatce. Z trudem rozpalamy ognisko i podgrzewamy wodę na skromną kolację, składającą się z makaronu i kilku kabanosów. Zamiast soli mamy pokaźną paczkę z napisem Vegeta. LouPhi chyba pomylił ją z zupką chińską, bo nagle wsypuje całą zawartość do wrzątku. A potem, ku mojemu niepomiernemu zdumieniu, zjada słoną jak diabli zupę z czystej Vegety.
Cały artykuł przeczytasz w KWIETNIOWYM wydaniu agazynu Podróże.