W stajni panuje lekki półmrok. Z boksów wychyla się kilka głów. Zniecierpliwiony siwek potrząsa bujną grzywą. Kiedy instruktorka Ania Jaworska sprawnym ruchem zarzuca siodło na drzwi boksu, on zaraz zaczyna podgryzać skórzane elementy. Odsuwam mu pysk, po czym na tabliczce dostrzegam imię Demon. Odruchowo zabieram rękę.
Dlaczego Zakynthos to Zante? Grecka wyspa, która podbiła serca Polaków
– Nie ma się co bać. To złote konie, bardzo spokojne – mówi Ania. Podpytuję, czy da się nawiązać dobry kontakt z wierzchowcem. – Kiedyś w naszym hotelu zatrzymał się Joe Turner, trener, który współpracował z Montym Robertsem, słynnym zaklinaczem koni z USA. Miałam okazję podpatrzeć, jak pracuje. Koń, który nigdy nie pozwalał dotknąć swoich uszu, po jednym treningu stał się łagodny jak baranek, dał się wręcz tarmosić za te uszy.
Przejażdżka konna, fot. Maria Brzezińska
Mazury - wakacje na Górze Dylewskiej
Razem z dwoma gniadoszami ruszamy w teren. Tuż przy hotelowej stajni biegnie szlak na Górę Dylewską – najwyższe wzniesienie północno-wschodniej Polski (312 m n.p.m.). Kogo nie spotkam, każdy podkreśla, że z wierzchołka rozciąga się wspaniały widok na okolicę. Choć to pagórkowate Mazury, dla mnie jest zbyt równinnie, by nie powiedzieć płasko, żeby się zachwycać. Coś jednak przyciąga uwagę. Z zielonych pól, poprzecinanych szpalerami drzew, bije spokój. Ten spokój Mazur na wakacjach udziela się wszystkim.
W monotonii dostrzegam harmonię, w prostocie – urok. Ruszamy kłusem wzdłuż łąki obsypanej na biało gryką. Mój siwek biegnie równym tempem, anglezuję do wtóru kopyt miarowo stukoczących po bruku. Powoli wyciszają się zmysły, przyzwyczajone do odbioru wielu bodźców na raz.
Na Wzgórzach Dylewskich jest ich niewiele. W głowie dźwięczą mi słowa Ani: – Konia nie trzeba zmuszać, żeby nas słuchał. To się osiąga spokojem, wsłuchaniem się w zwierzę.
NA TEMAT:
Mazury - wakacje na nartorolkach
Tutejszy niespieszny rytm życia udziela mi się na tyle, że po południu nagle orientuję się, że jestem spóźniona. W biegu łapię aparat, kluczyki i zamiast planowanego spaceru, samochodem podjeżdżam do pensjonatu Stara Szkoła, choć to ledwie kilkaset metrów stąd. Wysiadam ze słowami przeprosin na ustach, jeszcze w pośpiechu, zaaferowana, by zderzyć się ze... spokojnym uśmiechem gospodarza. I znowu przestawić się na wolny tryb. Ewa i Jacek Traczowie zrobili to już dawno temu. Zaadaptowali się. Pan Jacek jest nawet od trzech lat w radzie sołeckiej Wysokiej Wsi. Mieszkańcy zaczęli mu ufać. A przecież na początku było czemu się dziwić. Razem z żoną lubią narty biegowe. Do tego stopnia, że latem, kiedy nie ma śniegu, zakładają nartorolki. – Choć to już sport ekstremalny – śmieje się pan Jacek. – Łatwo się rozpędzić, a zahamować dużo trudniej. No i zdecydowanie lepiej upaść w śnieg niż na asfalt...
Mazury - wakacje: zamiast biegówek – nartorolki, fot. Maria Brzezińska
Swoją pasją próbują dzielić się z innymi, na przykład organizując biegi dla tutejszych dzieci. – Co roku sprzątamy wspólnie z mieszkańcami cmentarz, potem mamy ognisko. Dwa razy w roku organizujemy Bieg Sasinów: zimą na biegówkach, a latem półmaraton. Robimy rajd rowerowy z Ostródy na Dylewską Górę – opowiada.
Slow food w starych murach
Współpraca rozciąga się też na inne pola. Poczęstunek do organizowanych przez siebie biegów zamawiają w kole gospodyń wiejskich. W swoim pensjonacie posiłki przygotowują z lokalnych produktów. Od jednego sąsiada kupują miód, od drugiego mleko. A mleka trzeba sporo, odkąd pan Jacek w Lidzbarku Warmińskim ukończył kurs serowarski, a w dawnym budynku stajni urządził domową przetwórnię. Przechodzimy z solarni do dojrzewalni: – Ten piękny kolor sera w sklepach to niestety sztuczny barwnik. Masło czy ser mają żółtą barwę tylko latem, kiedy krowy pasą się na łące i przyswajają dużo karotenu. Zimą, kiedy jedzą siano, sery są dużo bledsze.
Choć cenią lokalność, w pensjonacie nawiązują do kuchni francuskiej. – To dlatego, że naszą niemiecką szkołę zbudowano za francuskie pieniądze – żartują Traczowie. – Budynek powstał w 1893 r. Po przegranej wojnie z Prusami Francuzi musieli zapłacić olbrzymią kontrybucję. Nowopowstałe Cesarstwo Niemieckie sfinansowało z niej m.in. budowę szkół i leśniczówek.
Mazury - wakacje na rowerze
W krajobrazie mazurskich Wzgórz Dylewskich, które przed wojną należały do Prus Wschodnich, odnajduję wiele śladów z tamtych czasów. Robię na rowerze kilkunastokilometrową pętlę, z Wysokiej Wsi do Pietrzwałdu, dalej w dół do Zajączek, doliną rzeki Gizeli do Glaznot i z powrotem w górę. Większość drogi obsadzona jest rzędami drzew po obu stronach. To właśnie w XVIII-wiecznych Prusach zaczęto zakładać aleje przydrożne. Stąd moda ta rozprzestrzeniła się na całą Europę. Drzewa sadzono aż do lat 30. XX w. i wiele zachowało się do dziś. Doceniam ochronę przed prażącym popołudniowym słońcem, choć aleje pełniły dużo więcej funkcji – nie tylko krajobrazowych, ale też strategicznych. Mogły stanowić źródło drewna i miodu dla maszerujących armii, wskazywać drogę zimą. Nie dziwne, że za ich niszczenie groziły wysokie kary pieniężne. Winny musiał również posadzić nowe drzewo w zamian za każde zniszczone, a w skrajnych przypadkach zdarzało się, że przywiązywano go do pnia na cały dzień (!), na szyi zawieszając tabliczkę z polskim i niemieckim napisem „Psujący drzewa”.
W Prusach drzewa sadzono nie tylko przy drogach, ale również na granicy posiadłości ziemskich, fot. Maria Brzezińska
Aleje podkreślały także prestiżowy charakter dróg prowadzących do majątków ziemskich. Przez Wzgórza Dylewskie przebiega dziś szlak „Siedziby junkierskie” – junkrami nazywano właścicieli dużych posiadłości na wschód od Łaby. Wiedzie m.in. do pozostałości po majątkach rodu Kern, który założył Wysoką Wieś, von Rose czy Kramerów. Niektóre siedziby zostały odrestaurowane, tak jak pałac w Klonowie czy dwór w Kraplewie, i dziś przyjmują gości.
Odzież i obuwie damskie w atrakcyjnych cenach. Zobacz oferty promocyjne na stronie born2be kody rabatowe.