Dzień pierwszy i drugi - ciastko od prezydenta
Kololi – Bandżul - Barra - Albreda 58 km
Ledwo wyruszyłem z uporządkowanej nadatlantyckiej strefy turystycznej, a utknąłem już po kilku kilometrach. Nie ma ani wypadku ani korka, a droga jest pusta. Wszyscy szykują się na przejazd prezydenta Jammeha.
- Tylko na wszelki wypadek schowaj aparat – radzi mi policjanci zabezpieczający trasę. Ochrona prezydenta nie przepada za pamiątkowymi zdjęciami. Przyznać trzeba, że orszak głowy państwa jest zaskakująco imponujący. Ale jeszcze bardziej zaskakuje mnie, że z opancerzonego samochodu w stronę obywateli (i nielicznych turystów) wyrzuca się... herbatniki!
W powietrzu fruwają opakowania czterystugramowe. Jedno z nich przelatuje dosłownie centymetry nad moją głową. Jest to chyba jedno z największych zagrożeń jakie może mnie spotkać w tym uśmiechniętym kraju. Oprócz spaceru po zmroku po stolicy kraju Bandżulu. Nie z powodu przestępczości. Gdy zajdzie słońce konieczna staje się latarka i ostrożne stawianie kroków. Jedynym niebezpieczeństwem może być potknięcie się na wybojach i nierównościach chodników.
Bandżul to jedna z najmniejszych stolic światowych. I, prawdę mówiąc, nie poraża urodą. Ale można tu utknąć na dłużej. Czy to na jednym z najpopularniejszych w kraju bazarów - Albert’s Market, czy w oczekiwaniu na przeprawę. Drugi brzeg rzeki Gambia leży o godzinę drogi promem, albo półtorej jeśli płynie się pod wiatr. Komu się spieszy, może przedostać się na drugi brzeg szybką, niewielką łodzią pirogą. Mam wielką ochotę na taką przeprawę, jednak w stolicy nie ma zbudowanego nabrzeża. Pasażerów przenoszą do łódek tragarze “na barana”. Z moją wagą moglibyśmy zaliczyć efektowne nurkowanie. Na szczęście zwykły prom odchodzi lada minuta. Tak jak mi radzono, zajmuję miejsce od strony morza, gdyż czasem pokazują się tu wieloryby.
Miasto Barra po północnej, prawej stronie ujścia rzeki Gambii do Atlantyku to jeden wielki rozgardiasz i węzeł transportowy. Ceny minbusów gelli-gelli i szybszych sept-taxi są stałe, ale wśród żółtych taksówek panuje wolna amerykanka. Kierowcy i naganiacze opadają człowieka niczym wieczorne komary. Próbuję się targować i słyszę z każdej strony: - gut prajs mister; - ja jestem lepszym kierowcą tym nie gadaj; - ten to w ogóle nie ma taksówki.
I w tym momencie wychodzi jakiś tajniak, pokazuje legitymację i każe mi iść na posterunek...
Cały artykuł przeczytasz w najnowszym wydaniu magazynu Podróże
NA TEMAT: