My, przybysze z Polski, Francji czy Japonii, przyjeżdżamy do Marrakeszu, by dotknąć Orientu. Marokańczycy ciągną od wieków po barakę, czyli błogosławieństwo. Proszą o nie przy grobach siedmiu świętych mężów. Pielgrzymka powinna trwać tydzień, wierni odwiedzają każdego dnia marabut (grób-sanktuarium) tylko jednego świętego. I to w ustalonym porządku.
Rozpocząć należy w sobotę od grobu al-Qadiego Iyada ibn Musy (zm. 1149 r.) – wielkiego uczonego, imama Ceuty i sędziego Grenady. Kolejne dni poświęca się na modlitwy przy grobach Sidiego Jusufa ibn Alego (zm. 1178 r.) – dotkniętego trądem pustelnika spod Marrakeszu, Sidiego Abd al-Aziza (zm. 1508 r.), do którego kobiety modlą się o zdrowe dzieci i lekkie porody, Sidiego al-Ghazwaniego (zm. 1520 r.) – mędrca z Fezu, Sidiego Abderrahmana al-Suahylego (zm. 1185 r.) – niewidomego teologa z Malagi, Sidiego Bu-l-Abbasa (zm. 1205 r.) – opiekuna biednych, który ponoć przywracał ślepcom wzrok, by w piątek zakończyć pielgrzymkę w sanktuarium Sidiego Muhammada al-Jazulego (zm. 1454 r.) – wielkiego mistyka i twórcy marokańskiego sufizmu.
NA TEMAT:
Święci nie zawsze „mieszkali” w Marrakeszu. Ich groby przeniesiono do tutejszej medyny w XVIII w. na rozkaz krwawego sułtana Mulaja Ismaila. Miał on chytry plan lub, jak powiedzielibyśmy dziś, strategię marketingową, by uczynić Marrakesz nowym celem pielgrzymek. Berberowie i Beduini zaczęli przybywać tu już nie tylko w interesach, ale i po barakę. Każdy, czy to kupiec, hodowca wielbłądów, czy rolnik, musiał najpierw pomodlić się przy grobach świętych.
Wokół marabutów rozkwitł handel, biedni i chorzy prosili o jałmużnę, powstały madrasy, przytułki i szpitale. Jaka szkoda, że niemuzułmanom nie wolno przekraczać progów grobowców, by nie przeszkadzać w modlitwie. Warto jednak wynająć przewodnika, obejrzeć kilka choćby z zewnątrz i posłuchać niezwykłych opowieści o życiu świętych.
Nurt suku
– Uwaga! – zniecierpliwiony głos rozgania wolno sunący tłum. – Z drogi! – tragarze kursują po wąskich uliczkach z towarem zarzuconym na barki, spiętrzonym na wózku, upakowanym w jukach na bokach osła czy muła. Czasem to worki pełne przypraw, wielkie motki wełny, czasem niebezpiecznie wysoka sterta krzeseł albo naręcze świeżo wyprawionych skór. Bezbłędnie trafiają pod wskazany adres, choć tak naprawdę żadnego adresu nie ma – jest zaułek, sklep, stragan. Mohammeda, Kamala, Hassana. Stolarza, farbiarza, perfumiarza, szewca od babuszy, krawca od kaftanów.
Suk to misternie poukładana mozaika. Kto zna wzór, ten trafi. A zna ten, kto urodził się w medynie, czyj ojciec, a może i dziadek, tu pracował. Albo kto od lat przywozi tu towar, zawsze do tego samego składu. Ja nawet nie próbuję trzymać się z góry obranej trasy. Bo i po co? Wolę zanurzyć się w nurcie suku i płynąć z prądem.
Większe uliczki są jak główne rzeki. Na ich brzegach usadowili się zasobni kupcy, składy z drogimi towarami. Największe sklepy to te z dywanami. Zaraz za progiem ginę w labiryncie stosów dywanów i kilimów.
***
Cały artykuł o Marrakeszu przeczytasz w listopadowym wydaniu magazynu „Podróże”.