By spotkać się z przyjaznym przyjęciem w Maroku, trzeba mieć trochę szczęścia. Kraj żyjący według rozkładu czarterowych samolotów lądujących co kilkadziesiąt minut na pasach lotnisk i przywożących żądnych egzotyki turystów, zagubił się gdzieś w pogoni za pojawiającymi się wraz z nimi pieniędzmi i interesami, których koniecznie trzeba dobić. Po kilku dniach pobytu w Maroku wiedziałem już, że na bezinteresowną życzliwość trzeba tu trochę zasłużyć. Nie miałem przy tym wątpliwości, że to my – turyści – jesteśmy głównymi winowajcami tej sytuacji.
Maroko – Asilah
Trochę inaczej jest w Asilah. Niewielka nadmorska miejscowość, wysunięta na południe od Tangeru, uchowała się jakoś od natrętnych sprzedawców turystycznych drobiazgów i wątpliwej jakości usług, którzy bywają zmorą przyjezdnych w najbardziej znanych miejscach Maroka. Być może zadecydował o tym fakt, że miasteczko to wybierają na urlop raczej sami Marokańczycy, i to zwykle ci bogatsi, a nie obcokrajowcy. Medyna, pełna oślepiających bielą pudełkowatych domków, otoczona solidnymi murami obronnymi, nie przytłacza ogromem i labiryntem uliczek – jak w Fezie czy Marrakeszu – pozwalając przemierzać się swobodnie, bez ciągłego myślenia, jak się z niej w końcu wydostać.
Asilah spowija wilgotny oddech rozciągającego się obok Atlantyku, zostawiający na murach żółte smugi i warstwę soli na fantazyjnych żelaznych kratach okien. Mieszkańcy zdają się snuć ulicami pogrążeni w letargu. Leniwie odprowadzają mnie wzrokiem i ani myślą o zrywaniu się na widok przybysza i proponowaniu czegoś, co mogłoby przynieść im nieco gotówki. Nawet właściciele sklepików wypełnionych po sufity barwną ceramiką, ograniczają się co najwyżej do zapraszającego gestu dłonią, nie marnując energii na zaciąganie potencjalnych klientów do wnętrza. Kilka dziewczynek bawiących się na wąskiej, utrzymanej w nieskazitelnym porządku alejce zamiera w podziwie na widok blond włosów szwedzkiej turystki, przemierzającej medynę kilkanaście metrów przede mną. Jedna z nich, nie mogąc się powstrzymać, podbiega i delikatnie dotyka tych białych pukli, wzbudzając śmiech koleżanek. Biali turyści jakimś cudem wciąż potrafią wzbudzić w Asilah sensację.
Maroko – As-Sawira
Położona na południe od Meknes As-Sawira z tętniącą życiem medyną, przytuloną do bastionu, pełna stoisk z usypanymi w stożki przyprawami, warsztatów rzemieślniczych i przyjemnych knajpek, od lat przyciąga turystów, filmowców (Orson Welles kręcił tu „Otella”), fotografów i poszukiwaczy wolności. Smagana wiatrem miejscowość, mimo fali turystyki, z którą przyszło jej się zmierzyć, wciąż zachowuje pozory spokojnego miasteczka. Mieszkańcy, nie zważając na przybyszów, przemykają jak zawsze wzdłuż murów o piaskowej barwie, odziani w długie szaty ze szpiczastymi kapturami (jelabije), a kobiety skrywają twarze chustami, rzucając zza nich ciekawskie spojrzenia na obcokrajowców. Rybacy wypływają co rano na połów, a potem niespiesznymi ruchami oprawiają ryby, naprawiają sieci i porządkują niebieskie łodzie i kutry. Trudno o krótszą drogę do restauracji niż ta, którą złowione ryby pokonują w As-Sawirze. Z placu Moulaya Hassana do portu nie ma chyba nawet stu metrów.
Maroko od kuchni
Pasmo Atlasu przepoławia Maroko na dwie niemal równe części, niczym linia nakreślona przez szalonego geografa pragnącego zaprowadzić porządek i definitywnie oddzielić tereny pustynne od miejsc podlegających oceanowi. Wraz z górskim masywem przebiega także kulinarny podział kraju – zachód czerpie z zasobów morza, wypuszczając się chętnie na afrykańskie głębiny i gustując w rybach, ślimakach, krewetkach i kalmarach. Wschód zadowala się kozim lub baranim mięsem, wołowiną i pitraszonymi przez pół dnia daniami, zasypanymi warstwą przypraw i kuskusem. Wszystkich godzi obłędnie słodka herbata miętowa, pita od świtu do późnej nocy w każdej knajpce, domu i mieszkaniu tego kraju. Ileż to razy na lokalnych rynkach wiódł mnie zapach świeżej mięty, sprzedawanej na kilogramy, w pękach ładowanej na osiołki i zawożonej do domów, by mogła ukoić spragnione naparu marokańskie podniebienia. Thé à la menthe, s'il vous plait, jedno z nielicznych francuskich zdań, które opanowałem. Rzucane w stronę kelnera łagodziło jego rysy, budząc zrozumienie i ulgę, że nie żądam czegoś, czego nie będzie mógł mi zaproponować.