NA TEMAT:
Młody Yves Saint Laurent przechadza się po placu Dżami al-Fana. Catherine Deneuve stoi oparta nonszalancko o odrapany wózek i wygląda równie pięknie, co na salonach Paryża. Na zdjęciu wiszącym w Muzeum Yves Saint Laurent widać, że czuli się w sercu Marrakeszu swobodnie, otoczeni radosnym, arabskim chaosem. Podczas pierwszej wizyty w mieście trudno jednak zachować spokój, jaki bije od aktorki. Każdego przytłacza zmasowany atak kolorów, dźwięków i zapachów, nie zawsze przyjemnych. Chcąc w miarę sprawnie przejść plac od strony wysokiego na 77 m minaretu meczetu Księgarzy, musimy ominąć zaklinaczy węży, nie dać wytatuować sobie ręki henną, nie napić się wody od kuszącego dzwoneczkami roznosiciela, szerokim łukiem obejść niezliczone stragany ze świeżo wyciskanym sokiem pomarańczowym. Będąc ślepymi na te wszystkie pokusy, możemy już po kilku minutach zanurkować w labirynt uliczek medyny albo zatrzymać się na tarasie którejś z okalających plac restauracji, by przy miętowej herbacie ogarnąć jakoś kłębiące się pod nami targowisko.
Wytrawny i już doświadczony Marrakeszem podróżnik jest w stanie dokonać takiego sprinterskiego wyczynu. Jeśli jesteś tu po raz pierwszy – nie masz szans. Zgubisz się w tłumie, poplamisz sokiem, dasz się zahipnotyzować dźwiękom fletu jak kobra albo zasłuchasz w opowieści jednego z bajarzy, zapominając, że przecież nie rozumiesz arabskiego. Nie szkodzi, tak właśnie działa na człowieka Dżami al-Fana, słusznie wpisany na listę UNESCO jako dziedzictwo niematerialne ludzkości, choć jest przecież jak najbardziej namacalny. Na kolejnej fotografii Deneuve, w kruczych piórach, siedzi przycupnięta pod ścianą. Widok nawet tak dziwacznie ubranej osoby nie wzbudziłby pewnie zaciekawienia w tłumie innych cudaków. Lata mijają, a plac się nie zmienia. Widowisko przyciąga oczywiście tabuny obwieszonych aparatami turystów, ale nie brakuje tu także Marokańczyków, równie zainteresowanych niekończącym się spektaklem, tworzonym chyba przede wszystkim dla nich. Oglądam „Człowieka, który wiedział za dużo”Hitchcocka z 1956 r. Zmieniły się marki i wygląd samochodów, pojawiły skutery i przybyło białych twarzy, ale poza tym wydaje się, jakby upływ czasu nie dotyczył tego miejsca. Bez trudu można wyobrazić sobie, jak ubrany w arabską dżalabiję Yves Saint Laurent krąży między straganami, pod rękę z którąś z zaprzyjaźnionych modelek.
Fot. Jakub Rybicki
Wzory pustyni
Muzeum projektanta jest oddalone od starego miasta o kilka kilometrów i dziesiątki lat emancypacji kobiet. Choć Marokanki cieszą się opinią najbardziej wyzwolonych kobiet w świecie arabskim, to wciąż trudno uznać, że ich pozycja jest taka sama jak na Zachodzie. Ekspozycja dokumentuje kolejne rewolucje, jakich dokonywał Saint Laurent w modzie, ale i w myśleniu o pięknie i kobiecości. Podobno Coco Chanel uwolniła kobiety od gorsetu, a on dał im władzę, twierdząc, że ubiór nie tylko ma uczynić je piękniejszymi, ale też dodawać im pewności siebie. Tej pewności brakuje mi, gdy przekraczam progi przybytku mieszczącego kolekcję sukni, zdjęć i przedmiotów należących do projektanta. Moda i jej twórcy to dla mnie nowy temat, obce środowisko. Tymczasem zarówno budynek (który natychmiast stał się ikoną architektury), jak i ekspozycja kreacji naprawdę robią wrażenie. Od geometrycznej sukienki Mondrian przez kurtkę safari, damski smoking po moją ulubioną kolekcję rosyjską – łapię się na tym, że trzy czwarte eksponatów chętnie kupiłbym żonie. Na piętrze mieści się biblioteka z książkami o modzie, fotografii, ale i kulturze marokańskiej Muzeum prezentuje również wystawy czasowe. My trafiamy akurat na wernisaż ekspozycji poświęconej marokańskim dywanom. Choć tkają je najczęściej niepiśmienne kobiety w zapadłych wioskach Atlasu, stanowią inspirację dla wielu artystów. Zresztą dodatki nawiązujące do folkloru, w tym sztuki berberyjskiej, to znak rozpoznawczy stylu Yves’a Saint Laurenta.
Kolor ponad wszystko
Maroko od zawsze było rajem dla twórców sztuk wszelakich. Saint Laurent twierdził, że dopiero tu naprawdę odkrył kolory. Gdy przybył do Marrakeszu pierwszy raz w 1966 r., przeżył prawdziwe objawienie. Właściwie wszystkie budowle starego miasta są w odcieniach ochry, dlatego często nazywa się je czerwonym miastem. To jednak tylko jedna z barw, które zacząłem tu odkrywać. Zieleń palm, błękit nieba, biel szczytów, ubrania kobiet i mężczyzn spacerujących po medynach, kafelki na ścianach domów i meczetów.
Z tej feerii wyłania się jeden kolor, by rządzić nimi wszystkimi – Majorelle Blue. By bliżej się z nim zapoznać, trzeba udać się do ogrodu Majorelle, który sąsiaduje z muzeum i również jest związany z postacią francuskiego projektanta. Historia miejsca zaczyna się już w 1923 r., kiedy to inny zauroczony Marokiem artysta kupuje ziemię pod Marrakeszem, chcąc uciec od zgiełku Dżami al-Fany. Jacques Majorelle jest malarzem, a reprodukcje jego obrazów przedstawiających Berberów, medyny czy kasby do dziś można kupić na straganach, zobaczyć w restauracjach czy na plakatach promujących Maroko. Majorelle postanowił stworzyć ze swojej posiadłości rajski ogród – i temu zadaniu poświęcił kolejne 40 lat życia. W 1931 r. stanęła kubistyczna willa zaprojektowana przez Paula Sinoira. Artysta pomalował jej ściany na charakterystyczny, intensywnie niebieski kolor, podpatrzony na szatach Berberów i płytkach ceramicznych. Odcień ten został opatentowany jako Blue Majorelle i, podobnie jak ogród, unieśmiertelnił nazwisko malarza. Historia mogła potoczyć się jednak inaczej. Po śmierci Jacques’a posiadłość i ogród niszczały i popadały w zapomnienie. Do czasu, aż w 1980 r. zainteresowali się nimi Saint Laurent i jego partner Pierre Bergé.
W samą porę, bo na niezabudowany kawałek ziemi niedaleko starego miasta ostrzyli sobie zęby deweloperzy. Saint Laurent uzupełnił kolory ogrodu o wściekłą, słoneczną żółć i ochrową czerwień chodników. Po zakończeniu kariery spędził tu ostatnie lata życia, potem w ogrodzie rozsypano jego prochy. Plątanina palm, bambusów, kaktusów, bugenwilli i niezliczonych gatunków innych roślin odcina od zgiełku ponadmilionowej metropolii. Pomaga również wysoki, okalający ogród mur. Jednak i tu trudno zaznać spokoju. Okazałe sukulenty podziwiam w otoczeniu tłumu instagramerów korzystających z wyjątkowej fotogeniczności tego miejsca. W dawnym domu artystów mieści się maleńkie, ale wyposażone w fantastyczne eksponaty muzeum sztuki berberyjskiej, którą namiętnie kolekcjonowali dyktatorzy mody. A może tak właśnie powinno być? W końcu niebieska willa przez lata była areną szalonych imprez z udziałem najpiękniejszych kobiet Francji i licznych przyjaciół projektanta, m.in. Rolling Stonesów, również zafascynowanych Marrakeszem. Jeśli nad ogrodem Majorelle unosi się duch Saint Laurenta, to chyba odpowiada mu tłum kobiet w zwiewnych sukniach, stojących w kolejce do zdjęcia przed jego domem?
***
Tekst Jakuba Rybickiego przeczytasz również w lutowym wydaniu magazynu „Podróże” 2020.