Jak to jest: bawić się z gepardem, złapać jaszczurkę na pustyni, dać się ukąsić wężowi, zjechać z wydmy na desce, spać na dachu dżipa i zajrzeć do domostw namibijskich pasterzy?
Namibia to o wiele więcej niż znane z pocztówek czerwone wydmy. To niesamowici, niezwykle przyjaźni i otwarci ludzie, którzy pomimo trudnej historii potrafili stworzyć sprawnie działający kraj. To niezliczona liczba dzikich zwierząt, beztrosko przechadzających się po drodze. To wreszcie wspaniała i ekscytująca przygoda – pomimo że na początku odniosłem inne wrażenie. Aby dostać się na południe kraju, przekraczam granicę „weterynaryjną” – chroni ona hodowane na południu kraju bydło przed chorobami przenoszonymi przez dzikie zwierzęta. Nie można więc przewozić świeżego mięsa, mleka oraz jajek, a buty należy wytrzeć w mokrą ścierkę – dość oryginalna procedura dezynfekcji. Przez pierwsze dni na południu Namibii nie mogę się nadziwić, gdy widzę niezliczone rzesze turystów (głównie niemieckich), wszechobecne „bratwurst” (kiełbaski) i niemiecko brzmiące nazwy ulic i miasteczek – Afryka miała wyglądać zupełnie inaczej!
NA TEMAT:
Wietrzne Lüderitz i opustoszałe Kolmanskop
Wiatr przysypuje drogę warstwą pustynnego piachu. W tym niesprzyjającym dla człowieka miejscu, 150 lat temu Franz Lüderitz kupił ziemię i postanowił założyć miasto. Poszukując usilnie złóż miedzi, nie zorientował się, że śpi na diamentach. Dopiero kilka lat po jego śmierci, i jak to zwykle bywa – przez przypadek, odkryto w pobliżu złoża szlachetnej kopaliny, wskutek czego zaczęli tu przyjeżdżać niemieccy osadnicy. Widok jest przedziwny: wśród skał, kamieni i pustynnych piasków, na atlantyckim wybrzeżu znajduje się „wypisz wymaluj” bawarska osada... Kolorowe kamienice na Bismarkstrasse, Bahnhofstrasse i innych „strasse” tworzą wyjątkowy, oderwany od rzeczywistości klimat. Strefa, w której wydobywa się diamenty, jest zamknięta dla przeciętnego śmiertelnika i każdy, kto znajdzie się na jej terenie, może popaść w duże tarapaty. „Sperrgebiet” (strefy zakazanej) pilnują uzbrojeni po zęby ochroniarze, a spotkanie z nimi nie należy do przyjemności. Po wykupieniu specjalnej przepustki można jedynie zobaczyć położone nieopodal Kolmanskop – miasto duchów, stopniowo pochłaniane przez pustynne piaski. Prawdziwy rozkwit przeżywało na początku ubiegłego stulecia, kiedy przybywali tu finansiści, oszuści i awanturnicy – wszyscy w poszukiwaniu upragnionej, kilkukaratowej fortuny. Dziś po tych czasach pozostały tylko wspomnienia i kilka na pozór chaotycznie rozrzuconych po pustyni budynków. Niemieccy osadnicy wybudowali tu kino, salę balową, kręgielnię, salę gimnastyczną i szpital na 250 łóżek, w którym znajdował się pierwszy aparat rentgenowski w tej części Afryki. Służył on nie tylko do diagnostyki chorych, ale również do sprawdzania, czy któryś z pracowników nie chce się nieuczciwie wzbogacić, przemycając w brzuchu diamenty. Dzięki fabryce lodu, zamrażanego ciekłym azotem, każdemu mieszkańcowi Kolmanskop przysługiwało pół bloku lodu na dzień, aby w prowizorycznej domowej lodówce przechowywać zapasy żywności. Powstałe przy produkcji zimne powietrze pompowano do znajdującej się po sąsiedzku rzeźni, w której magazynowano zapasy mięsa dla całej społeczności. Do dziennego przydziału należały również 4 bułki i 20 litrów wody na osobę. W latach 50. u źródeł rzeki Oranje odkryto większe i łatwiej dostępne złoża diamentów. Miasteczko opustoszało, a ostatni mieszkańcy opuścili je w 1957 r. Dziś stanowi jedynie atrakcję turystyczną.
Polując na wschód słońca
Północ kraju wygląda zupełnie inaczej. Zwiększa się gęstość zaludnienia i widać coraz większy kontrast między „bogatym południem” a „biedną północą”. Zamiast miasteczek o stylowej, kolonialnej architekturze i olbrzymich farm prowadzonych przez białych osadników pojawiają się niewielkie chatki sklecone z kawałków blachy i drewna, pośród których biegają bose dzieci.