Porą deszczową
Nasłuchiwałem dźwięków. Tęskniłem do nich, gdy mnie tu nie było. Czekałem na ten moment, kiedy noc w pośpiechu przechodzi w dzień. Szkoda przegapić tę chwilę. Oswobodzenie z objęć śpiwora i wytrzepywanie z butów potencjalnych lokatorów stały się rytuałem. Isaak rozpalał ogień. Akiu zbierał pozostałości po nocnych harcach żenet. Mohamed przytulony do karabinu, w oparach wydychanego powietrza, drzemał na kanapie Land Rovera. Nad Embakai wisiała mgła. Słońce przyszło tak samo nagle, jak dwanaście godzin temu zniknęło. W chłodzie poranka gorąca herbata, smażone jajko i czarny chleb smakowały wybornie. Ścieżka na dno krateru wiodła przez gęsty las, zakosami stromo w dół czterysta metrów. Mahomed pełnił rolę przewodnika. Trzymając karabin gotowy do strzału, obserwował otoczenie. W ten rejon rzadko przychodzą drapieżniki. Świeże ślady na piasku świadczyły jednak o obecności hien. Należało zachować ostrożność. Wschodnią część kaldery wypełnia zasadowe jezioro. W jego płyciznach żeruje tysiące flamingów. Sąsiedztwo wody i lasu to także raj dla komarów. Powietrze drży od ich ciągłego bzyczenia. Chwilami zagłuszają nawet klekot ptaków. Temperatura powietrza sięgała ponad trzydzieści pięć stopni. Półtorej godziny później wróciliśmy do obozu. Podczas naszej nieobecności Akiu ukrył zbędny sprzęt w samochodzie. Obok terenówki zaparkowały trzy osły. Isaak ograniczył wyposażenie kuchni do minimum. Menażki, czajnik, patelnia. Dwaj Morani pakowali bagaże do sakw zawieszonych na grzbietach zwierząt. Towarzystwo tych młodych masajskich wojowników miało nam zapewnić bezpieczną wędrówkę przez ich Krainę. Saguda i Salomon mieli nie więcej niż dwadzieścia lat. Czerwone shuka i włócznie dodawały im powagi. Ich umięśnione ciała zdobiły naszyjniki i bransolety. Włosy splecione w warkocze. W uszach kolczyki. Na stopach sandały, których podeszwy wykonano z opon samochodowych. W koronach drzew śpiewał mój ulubiony ptak. Nigdy nie pamiętam jego nazwy. Osły gnały do przodu. Słuchały wyłącznie siebie. Przystawały, gdy miały na to ochotę, i to one decydowały na jak długo. Jeśli w mobilizacji do dalszej wędrówki nie pomagały słowa, w ruch szły rózgi. Wędrowaliśmy wschodnią krawędzią Embakai. Miejsce moskitów zastąpiły muchy tse tse. Lgnęły do spoconych ciał jak pszczoły do miodu. Ziemia oddawała wilgoć po nocnym opadzie. O obecności Masajów świadczyły dochodzące z zarośli głosy. Z rzadka ktoś wychodził z gąszczy, witając nas z zainteresowaniem. Las topniał z godziny na godzinę. Stanęliśmy na otwartej przestrzeni Północnego Płaskowyżu. Wiatr sprawiał, że porośnięte zieloną trawą wzgórza falowały. Z boma rozrzuconych na zboczach dobiegały krzyki dzieci. Nasz widok wywoływał na twarzach uśmiech. Ten uśmiech był zaraźliwy. Mieliśmy szczęście. Z chmur wyłoniła się Góra Bogów Masajów – Oldonyo Lengai. Jedyny czynny wulkan we Wschodniej Afryce.Wokół coraz więcej dzieciarni, wojowników i bydła. To Nayobi. Nayobi to ostatnia duża wioska na granicy Północnego Płaskowyżu. W tym miejscu wzgórza tracą na łagodności. Opadają z wysokości 2600 do 700 m n.p.m. To zdradliwe miejsce. Przypomina Tatry Zachodnie. Pozornie łagodne i porośnięte trawami zbocza w rzeczywistości są podcięte. Pionowe ściany wąwozów sięgają kilkudziesięciu metrów. Chwila nieuwagi na ścieżce, utrata równowagi, poślizg na wysuszonych trawach lub pyle wulkanicznym i nieszczęście gotowe.
NA TEMAT:
Porą suchą
Wiatr unosił sfory pyłu. Wciskał je we wszystkie zakamarki ubrań i bagaży. Kurz dostawał się pod nakrętki baniaków z wodą, do żywności i naczyń. Osiadał w ustach, pod powiekami, w nosie, w uszach, na twarzach, dłoniach. Ścieżka przypominała piaszczystą plażę. Idąc pod górę, wykonywaliśmy dwa kroki do przodu i trzy do tyłu. Tak miało pozostać do końca wędrówki. Bóg Engai, chciał abyśmy się zmęczyli, zanim pozwoli nam nasycić oczy magią Jego Góry.Krajobraz zmienił kolory. W porze deszczowej zieleń traw uspokaja, a twarda ziemia pozwala na sprawne pokonywanie kilometrów.Teraz po zieleni nie było śladu – trawy spalone słońcem do białości. Należało zachowywać odległość trzydziestu metrów od siebie, chcąc cokolwiek widzieć. Każdy krok to zapadanie po kostki w pył. Efektem tego było wznoszenie piaskowej zasłony. Wdech pyłu wulkanicznego wywoływał duszności. Masajowie często odchrząkują i wypluwają piasek, zgromadzony w gardłach. Ten charakterystyczny dźwięk dawało się słyszeć w ciągu dnia i w ciemnościach nocy. My zachowywaliśmy się podobnie. Czas potrzebny na pokonanie drogi był niemal dwa razy dłuższy niż w porze deszczowej.
Obóz rozbiliśmy na zboczu, wśród wyschniętych drzew akacjowych. Sadala zagonił osły do okręgu zrobionego z gałęzi akacji i innych kłujących roślin. Ten płot miał chronić zwierzęta przed potencjalnymi drapieżnikami i nie pozwolić im na nocne spacery. Isaak rozpalił ogień i zabrał się do gotowania. Rozstawiliśmy dwa małe namioty. Gdzieś za naszymi plecami Bóg Engai spoglądał ze swojej Góry. Ciemność przyszła nagle. Siedzieliśmy przy ogniu w towarzystwie blisko dwudziestu wojowników. Schodzili do ognia pojedynczo lub dwójkami. Witali się z nami, pytali, czy mogą zostać. Siedzieli, milczeli, rozmawiali, śmiali się. Z różnych zakamarków wzgórz, niczym zjawy przybywali kolejni wojownicy. Czekałem na ten moment. Chcieli tańczyć i śpiewać. Należało uzgodnić warunki, na jakich to widowisko miało się odbyć. Tęskniłem do czasów, w których ustalanie warunków nie było konieczne.Ktoś rozpalił ognisko kilkanaście metrów za obozem. Morani wstawali pojedynczo. Powoli podchodzili do rozpalonego ogniska, ustawiając się w półokrąg. Ktoś poddał rytm. Gardłowy dźwięk, który wypłynął z ich wnętrza, spowodował, że przez moje ciało przebiegły dreszcze. Jeden z Moranów snuł opowieść. Pozostali powtarzali za nim. Rytmiczne uginanie nóg w kolanach, wychylanie tułowia i głowy do przodu i skok w górę. Kolejna zwrotka. Następny wojownik skoczył w górę. Czas przestał istnieć. Ogień dogasał. Osły porykiwały z rzadka. Nie wiadomo kiedy z ciemności wyłonił się mały pies. Przycupnął na skraju światła i obserwował widowisko.Wpadłem w trans. Przymknąłem oczy i widziałem to samo miejsce w przeszłości, jak Salomon i Saguda wśród zielonych traw odgrywali walkę na włócznie. Ze stanu odrealnienia wyrwały mnie głosy:
– Lala salama – bezpiecznej nocy.
Zaśnięcie w Afryce przychodzi mi z trudem. Przez moskitierę widziałem dogasające palenisko, obok którego spał Sadala. Isaak pochrapywał. Okrył głowę shuka. Kilku Moranów spało obok naszych namiotów tak, jak Sadala na ziemi. Zasnąłem. Obudził mnie Isaak uwijający się przy ogniu. Gotował wodę. Świt był blisko. Wschód słońca przesłaniało nam wzgórze. Światło dopadło nas szybko. Herbata, przysmażony chleb, jajko. Pakowanie rzeczy na osły i… zaskoczenie. W tym samym miejscu, co w nocy, stało ponad dwudziestu Moranów. Poczułem, jak coś łomoce we mnie w środku. Nic nie powiedziałem. Chyba nikt nic nie powiedział. Staliśmy wmurowani. Rozpoczęło się to samo widowisko, co w nocy, tyle że w porannym słońcu. Gardłowy śpiew, skoki, śmiechy. Nie wiem, jak to się stało. Stałem razem z nimi w półkolu. Moi przyjaciele podróży naprzeciw mnie. Próbowałem wyczuć rytm. Tylko próbowałem. Oni czuli go doskonale…
Dokończenie artykułu na: www.GORYonline.com