Spacer u bram
– Twój nazywa się Jamaica – mówi Monen, prowadząc dromadera za uwiązany do pyska sznur. Za nami kroczą Raf Raf i Abdul, każdy ze swoim poganiaczem. Kołyszemy się niepewnie na garbach podczas pierwszej w życiu przejażdżki na wielbłądach. Dla mieszkańców Duzu to codzienność. Leżące na skraju Wielkiego Ergu Wschodniego miasto od wieków jest północną bramą Sahary. Karawany ruszały stąd nad jezioro Czad i do Timbuktu. My w godzinę pokonujemy krótką pętlę pośród niewysokich wydm, zakończoną przed rzędem trybun na skraju piasków. W grudniu (w tym roku 20-23.12) odbywa się tu Festiwal Sahary – wielkie święto tradycji i muzyki koczowników.
Słona cisza
Karawany wędrowały z Duzu także na północ – do Tauzaru. To niespełna 100 km, ale nikt nie wyruszał bez przewodnika. Szlak wiódł przez zdradliwy Wielki Szott, największe słone jezioro Sahary. Warstewka wody pojawia się na nim tylko zimą. Potem słońce zamienia taflę w suchą skorupę. – Ale uwaga! Nie brak pod nią grzęzawisk – ostrzega mężczyzna handlujący różami pustyni przy przecinającej szott drodze. Schodzimy z szosy. Wystarczy kilkadziesiąt kroków od asfaltu, by poczuć się nieswojo. Blask bije od ziemi i nieba, słowa ulatują bez echa. Cisza. Nawet wiatr nie ma się o co zaczepić w pustce.
***
Cały artykuł o Tunezji przeczytasz w grudniowym wydaniu magazynu „Podróże”.