Zawsze lubiłam skoki na głęboką wodę. Mój pierwszy raz w Afryce był właśnie taki – miesiąc w sercu Czarnego Lądu, samotnie, bez planu w głowie. Na przygotowania zwyczajnie nie było czasu – dopiero co wróciłam z innej podróży w ramach Pracy Jak Marzenie Fujifilm. Następne tygodnie to pasmo niekończących się niespodzianek; odkrywania tego, co nieznane, i tego, co chociaż znane – z książek – i tak okazywało się inne. Ciemność nocy nie była tak nieprzenikniona, jak miała być; trawa nie tak wysoka, a równikowy klimat nie tak gorący. Było inaczej, ale wciąż fascynująco. Czarna egzotyka pochłonęła mnie bez reszty; poznawałam ją naiwnie, tak jak dziecko, które dopiero odkrywa świat.
NA TEMAT:
Entebbe – Jinja – Kampala
Ląduję o pierwszej w nocy, w położonym 30 km od Kampali Entebbe. Za oknem widzę ciemne baraki i słabo oświetlony, malutki terminal. Zaspana, ustawiam się w kolejce do wyjścia. Przy drzwiach wieje chłodem; schodzę na płytę lotniska potykając się, bo patrzę wszędzie, tylko nie pod nogi. Chwilę wcześniej drzemałam sobie w ciepłym, bezpiecznym, znanym mi świecie; czuję się, jakby wrzucono mnie znienacka w tą ciemną, wilgotną, afrykańską noc, której rdzawopomarańczowy księżyc nie daje rady rozświetlić – podobne emocje musiały towarzyszyć rodzeństwu Pevensie, gdy z szafy pełnej futer wypadli w ośnieżony, narnijski las. Kompletnie nie mam wyobrażenia, co będzie dalej; ogarnia mnie dziwna radość oczekiwania na niewiadome. Wewnątrz mżące światło, jedna otwarta kawiarenka, przypominająca raczej stołówkę, obsługa drzemie na połączonych ze sobą krzesłach. Kupuję lokalną kartę sim, coś do jedzenia i jadę do hostelu. Wielka, żelazna brama jest zamknięta. Łomoczemy na przemian, raz ja, raz taksówkarz – czy w tym kraju wszyscy śpią? Wreszcie otwiera zaspany Ugandyjczyk i przydziela mi dość obskurny pokój, w którym jest samo łóżko, w kokonie z moskitiery. Rano budzą mnie krzyki za oknem, w dialekcie luganda. Kiedy, mrużąc oczy, wychodzę na zewnątrz, słyszę jeszcze gorsze wrzaski. Tym razem kłócą się dwa niesamowicie niebieskie ptaki... Bujna roślinność. Kolorowe kwiaty. I pełno owadów. Idę się przejść, a na twarz cały czas pcha mi się uśmiech. Wieczorem poznaję couchsurferkę Rinah, u której zatrzymuję się w Kampali. Przy kolacji z matoke (tutejszego dania z gotowanych zielonych bananów, które smakują jak zwykłe ziemniaki) opowiadam Rinah swoje pierwsze wrażenia – ta śmieje się do rozpuku i pyta o klimat w Polsce. Kiedy opisuję, jak odczuwa się zimno przy -20 stopniach zimą, jest zszokowana. Moja ugandyjska znajoma pokazuje mi, jak wygląda clubbing w Kampali – idziemy do luksusowej knajpy z basenem, gdzie u wejścia stoi ochrona z karabinami. Za dnia widzę jednak zupełnie inny obraz. Ulice, z których nieustannie unosi się pył; niedokończone od lat budynki; wszechobecne, zalegające śmieci. Od rana do wieczora korki. Przedzieram się przez zakurzone ulice, mijając równie zakurzone drzewa, na których siedzą urocze straszydła – wielkie, przygarbione marabuty.
W drodze na ’taxi park’, skąd odjeżdżają wszystkie autobusy i matatu (lokalne, zawsze przepełnione minibusy), łapie mnie równikowy deszcz. Leje dość często – albo koło południa, albo popołudniu – jakby ktoś na kwadrans odkręcił kurek; przemakasz do bielizny. Kompletnie mokra, wciskam się między siedzenia i czekam, aż zbierze się wystarczająca liczba pasażerów. Przez okno co chwila zaglądają nowi sprzedawcy. W ciągu paru minut zaopatruję się w okropnie tłuste chipsy w foliowym woreczku, wodę i gazetę, której nie mam czasu przejrzeć, bowiem do autobusu wkracza prawdziwy handlowiec. Ze swej przepastnej torby wyjmuje kolejne specyfiki. Gdy po wybielającej paście do zębów przychodzi czas na mydło, które nie tylko myje, ale również leczy febrę (z luganda tłumaczy mi wszystko na angielski uczynny współpasażer), nie wytrzymuję i wybucham śmiechem. W końcu ruszamy; przez zatłoczony parking, zakorkowane miasto, a potem dziurawymi drogami aż do Jinja, gdzie swój początek bierze Nil Biały. Jeszcze pół godziny na boda boda (motocyklowej taksówce) i jestem w obozie nad rzeką. Choć planowałam konną przejażdżkę, udziela mi się entuzjazm międzynarodowej braci, która właśnie wróciła z całodniowego raftingu i stwierdzam: raz kozie śmierć! Następnego dnia, kiedy siedzę w pontonie obok Geoffreya, naszego opiekuna, i patrzę na spienioną wodę przed sobą, jestem przerażona. Już po powrocie do Polski dowiem się, że tutejszy rafting zalicza się do najtrudniejszych na świecie! Jak spadać, to z wysoka – zaczynamy od wycenionego na V wodospadu (raftingowa skala to I-VI, przy czym „szóstki” pokonują tylko zawodowi kajakarze). Wbija nas pionowo pod wodę, która zakrywa cały ponton. O dziwo, wynurzamy się z całą ósemką na pokładzie. Kolejne bystrze to „tylko” czwórka, ale miota nami na wszystkie strony, po czym wpadamy na kolejną kaskadę, wyrzuca nas do góry, spadamy i jest pierwsza wywrotka. Nie ma czasu na myślenie, woda szarpie mną jak jakąś zabawką, wciąga w głąb, po czym wypluwa kilkadziesiąt metrów dalej. I tak mija nam cały dzień – niekończące się wodne rodeo, już nie wiem, czy częściej jestem w pontonie, czy poza nim. Czasem dopływam sama z powrotem, czasem holuje mnie kajak – a wszystko to w niesamowitych okolicznościach przyrody.
Cały artykuł przeczytasz w najnowszym wydaniu magazynu Podróże.