Niech spełnią się wasze marzenia o Karaibach! Dominikana to nie tylko najpiękniejsze na świecie plaże. Są tu gorące sawanny, pustynie obfitujące w kaktusy i mgliste lasy równikowe” – czytam w folderze reklamowym. Do tego upał i ciepły ocean. Chyba raj.
All Inclusive. Wakacje na Dominikanie z biurem podróży
– Zimno szczypie tylko w grudniu, ale temperatura potrafi wtedy naprawdę spaść, nawet do 27 stopni – zauważa kierowca autobusu, który wiezie mnie z lotniska Punta Cana do Boca Chica, nieopodal stolicy Santo Domingo. Boca Chica to „wanna świata”. Tak o niej mówią, bo w osłoniętej przez rafę koralową lagunie Andrés woda sięga tylko do pasa. Niektórzy nazywają to miejsce dominikańskim Saint-Tropez.
W Dominikanie hotelami obrosły najpierw plaże na północy, w okolicach Puerto Plata. Potem Amerykanie odkryli pokryte białym piaskiem, bezludne wybrzeże na wschodzie kraju. Powstał tam pierwszy hotel: Punta Cana. Składał się z dziesięciu dwuosobowych domków oraz pasa startowego dla małych samolotów. Jego nazwę przejął potem przylądek, kurort i lotnisko. Ale przez kilka lat nie było do Punta Cana nawet drogi dojazdowej. Wszystko zmieniło się w 1978 r., gdy zaczęła tu inwestować firma Gérarda Blitza. Belg, były zawodnik piłki wodnej, postanowił „wyeliminować dodatkowe opłaty, które zostawiają gorzki posmak nawet po najsłodszych wakacjach”. Tak powstał model all inclusive. Wszystko, czego turysta potrzebuje do szczęścia, ma znaleźć na terenie hotelu. Każdego roku z takiej formy wypoczynku korzysta tu kilka milionów osób. – Dominikana ma najlepiej na świecie rozbudowany system all inclusive. No i obsługa! Ten sam kelner, który uśmiecha się, podając ci śniadanie, w nocy znowu szczerzy zęby, nalewając drinki. Oni chyba się nie męczą. I nigdy nie przestają się śmiać – zachęcano mnie przed wyjazdem w biurze podróży.
Krzysztof Kolumb i historia Dominikany
– Na świecie nie ma lepszych ludzi – zachwycał się Krzysztof Kolumb. Ale hiszpańscy konkwistadorzy wątpili, czy Tainowie, mieszkańcy wyspy Hispaniola, na której znajdują się dzisiaj Dominikana i Haiti, mają duszę. I czy w ogóle są ludźmi? Te pytania zadawano sobie od Kastylii po Rzym. Indianie mieli ciemniejszą skórę, mówili w dziwnym języku, chodzili nago. Nie odkrywali świata, nie słyszeli o Jezusie, nie potrafili budować karawel, strzelać z arkebuzów ani knuć intryg jak Europejczycy. Dyskusje trwały, podobnie jak eksterminacja Tainów – pierwsze ludobójstwo w Nowym Świecie.
Wyspa Hispaniola pod wieloma względami była w Ameryce pierwsza: pierwszy szpital, uniwersytet, mennica królewska, katedra... Pierwszą ulicą w Nowym Świecie (1502 r.) była Calle de las Damas w Santo Domingo. Murowane domy budowali wzdłuż niej konkwistadorzy i najznamienitsi obywatele miasta. „Ulicę Dam” wieńczy gigantyczny plac Hiszpański. Na nim alkazar, dziwna architektoniczna mieszanka gotyku i wpływów mauretańskich.
Alkazar był na ukończeniu, gdy na wyspę przybył brat Anton de Montesinos, dominikanin, który wzburzył konkwistadorów słynnym kazaniem z 21 grudnia 1511 r. – Wszyscy jesteście w grzechu śmiertelnym, w nim żyjecie i umieracie, ponieważ stosujecie okrucieństwo i tyranię wobec bezbronnych ludzi – grzmiał z ambony. – Czyż nie są ludźmi? Czyż nie mają dusz rozumnych? Czyż nie jesteście zobowiązani, aby miłować ich jak siebie samych?
Wyśmiał go nawet wielki humanista Juan Ginés de Sepulveda. Rdzennych mieszkańców Nowego Świata porównywał do owadów. Twierdził, że zdolność Indian do tworzenia sztuki wcale nie dowodzi ich inteligencji. Wszak pszczoły i pająki też wytwarzają piękne rzeczy.
Dopiero pół wieku później Hiszpanie uznali, że wykorzystywanie Tainów jest grzechem. Byli przecież poddanymi hiszpańskiego króla. Do tego czasu ostała się ledwie garstka – niektórzy twierdzą, że może kilkuset z kilkudziesięciu tysięcy. Hiszpanie już wcześniej zaczęli przywozić więc na Hispaniolę niewolników z Afryki – zniewalanie pogan nadal nie było grzechem. Dziecko zrodzone z gwałtu białego człowieka na afrykańskiej niewolnicy nazwali Mulatem. Słowo pochodzi od muła, krzyżówki konia i osła.
Ile jest kolorów skóry?
– A teraz uważaj! – Miguel zaczepia pierwszą napotkaną dziewczynę. Śnieżnobiała koszula kontrastuje z ciemnobrązową, prawie czarną skórą. – Mój przyjaciel przyjechał z Polski. Tłumaczę mu, ile odcieni ma skóra Dominikańczyków. Jak byś określiła swoją? – Mulata – mówi, a ja robię wielkie oczy, bo bardziej przypomina Naomi Campbell niż Halle Berry. Podobnie jest z kolejnymi przechodniami. Dziwię się temu kolorowemu światu, a Miguel ma ubaw po pachy. Tłumaczy mi, że w Dominikanie jest przynajmniej kilkanaście określeń koloru skóry. Zaczyna wymieniać od najbielszej. Takiej, co opala się na różowo – blanco rosa. Potem są: rubio, jabao i jojoto, blanquito, desteñío, indiecito, indio claro, indio lavao, indio oscuro, indio canelo. Słowem „mulato” określa się przeróżne kolory skóry i używa prawie zawsze w pozytywnym kontekście. „Moreno” – kto w Dominikanie nie jest rasistą i ma odrobinę przyzwoitości, określi tak Afrykańczyka. „Prieto” może być używane z czułością, wymawiane na serio niekoniecznie będzie dobrze odebrane. „Negro tinto”, „negro retinto” – tych ostatnich raczej nie używa się w stosunku do Dominikańczyków. Czarni są Haitańczycy.
Wudu – nieoficjalna religia wyspy
– Do czarownika? Za Najświętszą Panienką w prawo – dziewczyna w różowej mini wskazuje na figurę Matki Boskiej. Dom Papita znajduje się w bateyu Basima, na przedmieściach Villa Altagracia, 80 km od Santo Domingo. W bateyach mieszkają najgorzej opłacani pracownicy plantacji trzciny cukrowej. Wielu z nich to czarni Dominikańczycy lub Haitańczycy, którzy do Dominikany przywieźli wierzenia wudu.
Na ołtarzu w domu Papita czekają już wszyscy święci: kilka figurek Matki Boskiej, ukrzyżowany Chrystus, czarna Dominadora z wężem oplecionym wokół szyi. Jest leciwy Piotr, Eliasz z ognistym mieczem, Michał Archanioł – właśnie dobija szatana. Duszno, z zapachem stęchlizny mieszają się: kadzidło, wosk, kwiatowe perfumy, rum. Ołtarz tonie w ofiarach: gazowanych napojach, ziołach, chlebie, cygarach, podróbkach markowych perfum, sztucznych kwiatach, butelkach rumu Brugal. Uwielbia go większość duchów wudu.
Mieszkańcy bateyu gromadzą się na ganku, Papito rozpala ogniska, przynosi plastikowy pięciolitrowy baniak, bierze duży łyk, spluwa na pochodnię, roznieca kłęby ognia. Potem chwyta żagiew i opala sobie twarz. Bębny dudnią, rytm przyspiesza, głosy zawodzą. Papito wkłada głowę do ogniska. Odliczam: raz, dwa, trzy... osiem sekund.
Ulubiony sport Dominikany
Głośno, głośniej, jeszcze głośniej. Na dominikańskiej ulicy trudno nawet rozmawiać przez telefon. Gra muzyka, krzyczą kobiety, wrzeszczą dzieci. Mężczyźni są jak koguty: barwni, hałaśliwi i zadziorni. Zwłaszcza ci zapuszkowani. Żółty z uszkodzonym przodem rozpędza się i brawurowo wciska pomiędzy czerwony i zielony, nieomal masakrując im boki. Niebieski z pomarańczowymi ozdobami szarżuje z naprzeciwka, żółty nie odpuszcza. Gnie się blacha, trzaskają reflektory.
Wcale nie bejsbol ani boks. Walki kogutów to podobno najbardziej jaskrawy symbol machismo w Dominikanie i największa namiętność prawdziwych macho ze wsi i miast (na arenach niemile widziane są kobiety). Ważny element dominicanidad, dominikańskości. Popychają ptaka w stronę przeciwnika, krzyczą: „Zabij!”. Rywale kaleczą się dziobami, w skórę wbijają ostrogi i pazury. Leje się krew, sypie pierze.
Ulice Dominikany są jak kogucie areny. Poradzi sobie tylko macho. Przez kilka tygodni nie widziałem za kierownicą ani jednej kobiety. Nigdzie indziej nie ma też chyba tylu potrzaskanych samochodów: bez reflektorów, zderzaków, lusterek, z wybitymi szybami i pogiętą blachą. Nigdzie nie łamie się tak bardzo zasad ruchu drogowego i rozsądku. Dominikańskiemu macho za kółkiem wolno wszystko. Gdzie wyznaczono dwa pasy, urządza sobie trzeci. Jedzie po linii zamiast pomiędzy liniami. Nie uznaje pierwszeństwa, wyprzedza, choć nie ma na to miejsca, przejeżdża na czerwonym. Dominikańczycy sami z siebie żartują: „Stanie w rzędzie, czekanie na światłach, skręcanie w lewo, trąbienie, parkowanie – od dawna mamy do perfekcji opanowane robienie tego wszystkiego źle”. Z duszą na ramieniu ruszam autostradą na północ kraju.
Druga strona raju
– Siostry Mirabal. Co to za nazwa dla prowincji? – dziwię się, ściśnięty w drugim rzędzie siedzeń nieklimatyzowanego guagua. Te małe autobusy kursują między położonymi niedaleko od siebie miastami. Jadę z Santiago de los Treinta Caballeros do Salcedo, stolicy Hermanas Mirabal. W Dominikanie nazwie nikt się nie dziwi – wszyscy uznają siostry z Ojo de Agua za jedne z największych bohaterek narodowych. Odwiedzam ich dom, zamieniony w muzeum. Jego pracownica proponuje mi placek z manioku z kawałkami wieprzowiny, specjalność okolicy. Wewnątrz rzeczy osobiste sióstr: maszyna do szycia, czarna torebka, różaniec, warkocz najmłodszej z nich. Patria, Minerva i María Teresa Mirabal należały do najodważniejszych członkiń opozycji wobec rządów Rafaela Leónidasa Trujillo, jednego z najokrutniejszych dyktatorów świata, oprawcy tysięcy ofiar. Pod koniec 1960 r. zostały zamordowane przez wysłanych przez niego siepaczy. Pół roku później, po 31 latach rządów, w zamachu zginął Trujillo. Wielu twierdzi, że to śmierć sióstr przepełniła czarę.
Wychodzę z domu. W stawie kwitną lotosy. Pod drzewem pieprzowym, które wciąż tu rośnie, Mirabalowie najchętniej spędzali popołudnia. Gęste gałęzie dobrze chronią przed tropikalnym słońcem. Odjeżdżam wąską drogą wzdłuż platanowego gaju. Wieś jest spokojna, cicha, na środku urządzono park. Pod starymi, rozłożystymi drzewami czerwienią się hibiskusy. Trudno uwierzyć, że tym krajem rządził tyran odpowiedzialny za śmierć 50 000 osób.
Po erze dyktatorów w Dominikanie nadeszła era turystyki. Z pól śmierci Karaibów zamieniła się w ich plac zabaw. Mówi się, że cmentarz zaczął kwitnąć.