Jest druga w nocy, siedzę na trawiastym wzgórzu i wpatruję się w hipnotyzujące swoim ogromem i majestatem góry lodowe. Przede mną roztacza się widok na tak zwany Icefjord – fiord, którym suną do oceanu oderwane od czoła fragmenty lodowca. To moje ulubione na Grenlandii miejsce, znajdujące się około 200 km na północ od koła podbiegunowego, na obrzeżach miasteczka Ilulissat. Dlaczego jestem tu o drugiej w nocy? Bo to najlepsza pora, aby cieszyć się urokiem tego miejsca. Nie ma turystów, wiatr przegonił dokuczliwe komary, za to słońce oświetlające lodowe powierzchnie tworzy spektakl wart zarwania choćby i całej nocy. Noc i słońce? No tak, od maja do końca lipca trwa tu dzień polarny, co oznacza, że słońce w ogóle nie chowa się za widnokręgiem.
Marketing wikinga
W Icefjordzie widać, jak pomysłowym twórcą jest natura. Grenlandzkie góry lodowe mają przedziwne kształty. Niektóre tworzą piramidy, inne przypominają zamki z basztami, jest też taka, która kojarzy mi się ze sfinksem, a kolejna z zaklętym w lód człowiekiem-gigantem. Aż trudno uwierzyć, że to, co wystaje ponad powierzchnię wody, to zaledwie niewielki fragment lodowego tworu. Co jakiś czas słychać trzaski i niby-wybuchy – to któraś z gór pęka i wali się z łoskotem. Tabliczka ustawiona przy szlaku ostrzega, aby nie zbliżać się do brzegu; przewracające się góry mogą spowodować coś w rodzaju fali tsunami. Kilka lat temu zmyło w ten sposób obóz turystów rozbitych na wysokości dobrych 10 metrów ponad powierzchnią morza. Pechowców uratowano, ale cały dobytek zabrał im ocean. Lodowiec koło Ilulissat jest najbardziej „płodnym” w skali świata. To właśnie stąd pochodziła góra lodowa, która dryfując na południe spowodowała katastrofę „Titanica”. Niemal całą Grenlandię, największą wyspę świata, tworzy jeden wielki kawał lodu, w centralnej części mający grubość prawie 3,5 km! Lądolód stanowi dokładnie 84% jej powierzchni. Skąd w takim razie nazwa Green-land, czyli dosłownie: „zielony ląd”? To pomysł Eryka Rudowłosego, wikinga, który – w ramach kary za zabójstwa – został wygnany z rodzinnej Norwegii, a później jeszcze z Islandii, po czym szukając lądu do zamieszkania, w 982 roku dotarł na południowy kraniec wielkiej wyspy. Według legendy opowieść o zielonym lądzie miała zachęcić jego rodaków do osiedlania się. Cóż, nawet w średniowieczu marketing i reklama były ważne, ale wszystko wskazuje na to, że Eryk jakoś szczególnie nie kłamał, bo na południu Grenlandii rzeczywiście panował wtedy bardziej łagodny klimat. A zresztą i teraz, w ciągu lata, tundrowe wybrzeża wyspy są zaskakująco zielone, a miejscami wręcz kolorowe od kwitnących kwiatów. Jak przystało na Arktykę (bo cała Grenlandia, nawet ta poniżej kręgu polarnego, zaliczana jest do Arktyki), z wyjątkiem południa wyspy nie ma tu w ogóle drzew. Chociaż… Drzewem według kryteriów botanicznych jest w sumie wierzba arktyczna, tyle że w najlepszym przypadku wyrasta ona do mniej więcej metra wysokości. A jak ze zwierzętami?
Polowania i safari
Białe niedźwiedzie, które umieszczono w grenlandzkim godle, można zobaczyć tylko na samej północy, ale tam turyści bardzo rzadko docierają. Największe szanse ma się na spotkanie z reniferami oraz z lisami polarnymi, które latem są szaro-brązowe, a dopiero na zimę zmieniają kolor na srebrzysto-biały. W niektórych miejscach, np. koło miejscowości Kangerlussuaq, gdzie znajduje się główne lotnisko wyspy, występują woły piżmowe. Mimo swoich słusznych rozmiarów rogate zwierzaki są bardzo płochliwe, dlatego prosi się turystów, aby zbyt blisko nich nie podchodzili, bo spłoszone mogą w trakcie ucieczki przegrzać się i dostać zapalenia płuc. Przegrzanie nie grozi natomiast wielorybom.
Cały artykuł przeczytasz w najnowszym wydaniu magazynu Podróże.