W folderze reklamowym Ministerstwa Turystyki zdjęcia wulkanów, kolonialnych zabytków miasta Antigua i ukrytych w dżungli ruin Tikal okraszono hasłem: „Gwatemala – serce świata Majów”. To prawda, tyle że bije ono w zupełnie innej części kraju – na rozległych wyżynach i w górach Cuchumatanes.
Szutrowa droga opada ostrymi zakosami. Mgła jest tak gęsta, że wzrokiem możemy objąć zaledwie kilka metrów, a kierowca ani na chwilę nie zwalnia. Być może wierzy w moc bujających się nad jego głową tabliczek z napisami „Boże, wskazuj mi drogę” i „Prowadzi ze mną Jezus”. Może ufa, że w krytycznej sytuacji nie zawiodą go hamulce Rosalindy, jak czule nazwał swój wysłużony autobus. A może po prostu niesie go skoczna muzyka „banda”, dudniąca z zawieszonych pod sufitem głośników. „Voy a morir besando mi dolor sin tu amor” – „bez twej miłości umrę, całując swój ból”, zawodzi meksykański idol smutnym, wysokim głosem. Pasażerowie nie przejmują się jednak ani kłopotami sercowymi nieszczęśnika, ani brawurową jazdą kierowcy. Z kamiennymi twarzami miarowo kołyszą się na zakrętach to w jedną, to w drugą stronę. Siedzenia są twarde i obluzowane, razem z nami, na miejscach przeznaczonych kiedyś dla dwójki amerykańskich uczniów, ściśniętych jest jeszcze czworo dorosłych i dzieci. Mimo to nikt nie narzeka, niektórzy nawet beztrosko przysypiają. Dla Indian z Cordillera de los Cuchumatanes każda chwila odpoczynku jest na wagę złota.
NA TEMAT:
„Cortes” i „huipiles”
Upływa szósta godzina jazdy z Huehuetenango i autobus zbliża się w końcu do celu – San Mateo Ixtatán. Na obrzeżach miejscowości witają nas rozrzucone po obu stronach drogi różowe, turkusowe, żółte i błękitne nagrobki z betonu. Wśród nich leniwie przechadzają się nieduże świnie. Mgła już opadła, w dole widać zabudowania San Mateo, bezładnie stłoczone na stromym zboczu doliny. O ile jednak cmentarz wydaje się zaskakująco radosny i kolorowy, samo miasteczko sprawia bardziej surowe, wręcz posępne wrażenie. W błotnistych uliczkach czuć już wilgoć i chłód wieczoru, a chmurni miejscowi przyglądają się nam podejrzliwie. Atmosfera zmienia się nazajutrz, w niedzielę. To dzień targowy; San Mateo budzi się jeszcze przed świtem. Z okolicznych wiosek zjeżdżają stare pikapy, które lawirują wśród rozstawianych straganów. Handlarze wykorzystują każdy wolny skrawek małego rynku i pobocza wąskiej drogi. Tu i ówdzie kręcą się obnośni sprzedawcy. Przeciskamy się przez tłum uważając, by nie rozdeptać starannie ułożonych na ziemi piramidek mango i pomarańczy. Czasami w targowym rozgardiaszu miga nam tradycyjny kobiecy strój z San Mateo. Tutejsze „huipiles”, obszerne bluzki, słusznie uchodzą za jedne z najwspanialszych w Gwatemali. Mają pokaźną kryzę i są ozdobione psychodelicznym, gwiaździstym wzorem w intensywnych kolorach, który nawet z daleka oszałamia i hipnotyzuje. Wykonuje się je ręcznie i ponoć zajmuje to przeszło pół roku. Być może dlatego te fantazyjne stroje można policzyć na palcach jednej ręki. Większość młodszych kobiet porzuciła je na rzecz bluzek z dyskretniejszymi, kwiatowymi motywami o bardziej dopasowanym kroju oraz związywanych szerokim pasem spódnic w drobny wzorek. Podczas podróży już wiele razy mogliśmy się przekonać, że zestaw ten robi furorę w całej Gwatemali. Dawniej Indianki z poszczególnych regionów i wiosek można było rozpoznać właśnie po charakterystycznych strojach, obecnie coraz więcej wybiera nową modę. Wciąż bazuje ona na tradycyjnym ubiorze Majów, ale nie jest przypisana do konkretnego miejsca i często odzież wykonuje się maszynowo.
Cały artykuł przeczytasz w najnowszym wydaniu magazynu Podróże.