Na krańcu wyspy
Mało turystów wychyla głowę dalej niż za Trinidad. Na wszystkich zdjęciach robionych od tej pory nie straszy już żaden gringo w szortach, z cygarem w ustach i twarzą obłażącą po zbyt gwałtownym opalaniu. Jednak trzy godziny czekania na autokar do Santiago de Cuba sprawiają, że zaczynamy rozumieć, dlaczego jest tak niewielu zwiedzających. W prowincji Oriente klimat jest gorętszy i całodzienne włóczenie się po mieście bardzo męczy. Wieczorami przesiadujemy na tarasie naszej casa particular razem z Ricardo, młodym Argentyńczykiem poznanym w autokarze. Jemy kolację, chłodzimy się piwkiem i godzinami gadamy. On patrzy na Kubę z zupełnie innej perspektywy niż my. Imponuje mu powszechny dostęp do darmowej edukacji i opieki medycznej. W innych krajach Ameryki Łacińskiej widział o wiele straszniejszą biedę niż na Kubie. Irytuje go arogancja, zachłanność i bezwzględność północnoamerykańskiego kapitału.
NA TEMAT:
Wyspa Bolka i Lolka
Z Santiago wynajętym autem ruszamy w stronę Baracoa, miasteczka wybudowanego w miejscu, gdzie Kolumb zszedł na ląd. Oddzielona od świata górami i morzem Baracoa żyje trochę osobnym życiem i - co wydawałoby się niemożliwe - jeszcze bardziej leniwym tempem niż reszta kraju. A kiedyś była to pierwsza kubańska stolica i stąd rozpoczął się podbój wyspy.Jadąc drogą wzdłuż morza, a potem górskimi serpentynami, skracamy sobie czas rozmową o Kubie. Co sprawia, że jestem tu po raz trzeci i wiem, że nie minie tydzień po powrocie, a znów będę tęsknił i planował następną wyprawę? Może jest to optymizm Kubańczyków i ich apetyt na życie wbrew wszystkim trudnościom. Słońce i ciepła woda oczywiście też. Ale chyba najbardziej chodzi mi o to, że wyjazd na Kubę to podróż w czasie do mojego dzieciństwa. Stare "maluchy", sąsiedzi rozmawiający ze sobą i dzieci bawiące się na ulicy. Może nie uwierzycie, ale są tu nawet Bolek i Lolek biegnący po ekranie z prześcieradła rozciągniętego nad ulicą
ZABACZ 10 NAJWIĘKSZYCH ATRAKCJI KUBY
Z Hawany ruszamy na wyprawę po wyspie. Najpierw na południowy wschód do Trynidadu, perły architektury kolonialnej. Chcemy tam zostać tylko cztery doby, więc bez sensu byłoby już teraz wynajmować samochód. Na dworcu autobusowym nie ma biletów na najbliższe kilka dni, ale proponują nam taksówkę za te same 25 euro, jeśli tylko zechcemy ją dzielić z dwoma innymi pasażerami. Rano podjeżdża pod nasz dom stara łada, w niej para z Kanady w podroży przedślubnej. Wkrótce jedziemy A1, główną autostradą łączącą zachód ze wschodem wyspy. Planowano bardzo optymistycznie, bo miejsca jest na trzy, cztery sznury samochodów w każdą stronę. A tu ruch mizerny, z rzadka mijamy innych kierowców, częściej wozy konne lub guajiros, czyli tutejszych kowboi na koniach, a raz nawet wielkie stado bydła kroczące po szosie. Już z większym poczuciem rzeczywistości oddzielnych pasów ruchu na jezdni nawet nie namalowano.
Wyspa wielkiego Che
Z Ignacio, kierowcą, miłym starszym panem, prowadzimy rozmowę o życiu na Kubie i życiu w ogóle, rewolucji i Che. Igancio służył w oddziałach kubańskich walczących w wojnie domowej w Angoli. Tam poznał kultowego komendanta, który w późnym okresie swego krótkiego życia jeździł po świecie, krzewiąc idee wyzwolenia klasy robotniczej. Jaki był? Ignacio rozjaśnia się. Wspaniały dowódca, miły, prawdziwy przyjaciel prostego człowieka. Karmiony propagandą Ignacio nie słyszał zapewne o bezwzględności i krwiożerczości, z jaką "El Comendante" skazywał na śmierć przeciwników rewolucji w czasie, gdy szefował więzieniu La Cabana. A Fidel jaki jest? Tym razem twarz Ignacia przybiera zakłopotany wyraz. Nie męczymy go dalszymi pytaniami. Gdy popołudniem dojeżdżamy do celu, Ignacio pyta nas: "Jak się żyje tam u was w Europie i Ameryce? Tutaj ludzie mówią, że jak w raju. To jak tam naprawdę jest? Tak jak u nas, ale trochę lepiej, no nie?".
Kuba jak z filmu
Trynidad jest jak bajka. Albo jak sen, którego barwy zmanipulowano w Photoshopie. Albo jak całe miasto dekoracji filmowych w fabule o kolonialnych Karaibach. Jeśli wizyta w Hawanie była podróżą do pierwszej połowy XX stulecia, to pobyt tutaj przeniósł nas w czasie co najmniej o dwieście lat wstecz. Dla fotografa takie miejsce to samograj. Godzinami włóczę się wąskimi, krytymi brukiem uliczkami, wyłapując scenki rodzajowe. Wybitny scenograf rozrysował tło, jakiś Boris Kudlicka. Sam Pan Bóg zajął się światłem. Choreografię i reżyserię też chyba wziął w swoje ręce, bo moi aktorzy bez pytania wchodzą w kadr i ustawiają się do zdjęcia. To, co widzę, przekracza moją wyobraźnię. Trynidad to niebiańskie miasto. Zresztą dziś święto. Gdy zapada zmrok, po mszy w katedrze rusza procesja. Niosą figurę Matki Boskiej, a za nią idą tysiące wiernych z pochodniami. Tłumy pozdrawiają ich z chodników i okien domów.
Camguey – w labiryncie ulic
Znów ruszamy w drogę. Tym razem chcemy spróbować autostopu. Zziajany i spocony rikszarz ciągnie nas do rogatki. Nie ma licencji, więc w obawie przed policją wybrał trasę bocznymi, brukowanymi uliczkami, a nie główną ulicą pokrytą asfaltem. Na rogatce czeka już setka ludzi. Dwóch cieci dyryguje tą ciżbą i z rzadka zatrzymują się jakieś auta lub autobusy. Marne szanse. Odchodzimy kilkadziesiąt metrów i dajemy sobie godzinę. Nie zdążyliśmy się nastać dłużej niż kilka minut, gdy koło nas staje mały peugeot. W nim para Francuzów. Nic im się tu nie podoba, wszystkiego się boją, cała wycieczka jest porażką. Najchętniej nie wychodziliby z samochodu i oglądali kraj przez szyby. Ona we Francji prowadzi programy adaptacyjne dla dzieci imigrantów. Właściwy człowiek na właściwym miejscu, myślę sobie. Zatrzymujemy się na dwie godziny w Sancti Spiritus, stolicy prowincji o tej samej nazwie. Krótkie zwiedzanie (my i oni osobno), później obiad (my tak, oni - nie wiem, może ze strachu wzięli ze sobą jedzenie z Francji). Tuż przed zmrokiem docieramy do Camaguey. To kolejne piękne miasto i centrum bujnego życia kulturalnego. Inaczej niż w Hawanie i chyba w większości miast na Kubie, gdzie rozkład ulic zbudowano na zasadzie szachownicy, tutaj uliczki wiją się i kręcą. Łatwo zabłądzić. Wąskie przejścia otwierają się nagle na piękne, rozłożyste place, nad którymi górują kościoły. Nieco zdezorientowani trafiamy na duży targ, na którym kupujemy najsmaczniejsze mango, jakie kiedykolwiek jedliśmy.