Obok pomnika Máximo Gómeza przemknęło zbyt wiele małych fiatów, abym uznał to za przypadek. Zagaduję Sandra, gospodarza naszego casa particular. Siedzimy we dwóch na balkonie, palimy cygara, sączymy rum. Nad Hawanę powoli nadciąga zmrok. – Sí, fiat polaco, polaquito – potwierdza. „Polaczek”. Czasem mówimy dzieciom, że ich ulubione zwierzątka nie umarły, tylko żyją sobie dalej w jakimś zwierzęcym raju. Ze szklaneczką añejo blanco w dłoni dobrze pomyśleć, że wszystkie te maluchy, przemierzające kiedyś polskie szosy, przeniosły się teraz na piękną karaibską wyspę.
Sandro poszedł oglądać pierwszy sezon „Gry o tron” z pirackiego DVD. Korci mnie, żeby zdradzić mu jakiś szczegół z późniejszych odcinków, ale zamiast tego dopalam cygaro i kładę się spać. Rano budzi mnie syrena tankowca wpływającego do hawańskiego portu. Sandro kończy pierwszy sezon.
Śniadanie jemy przy kościele Anioła Stróża. Muzykanci grają „Besame mucho”. Z murów atakuje propaganda – w kilku miejscach hasłem „Viva Fidel”, ale, o dziwo, częściej pojawia się Cienfuegos, Chávez, a zwłaszcza Che Guevara. Twarz Argentyńczyka, wzorowana na Guerrillero Heroico, zdjęciu wykonanym przez Alberta Kordę, zdobi niezliczone ściany kubańskich budynków. El Comandante jest na wyspie wszędzie: murale, koszulki, magnesy, piosenki, książki, muzea, berety, pijackie toasty. Ale wycieczka na Kubę to pdróż do kraju kraj dwóch Ernestów, z których żaden nie urodził się na tej ziemi. Obaj opuścili wyspę i zmarli niedługo po obaleniu Fulgencia Batisty. Obaj zginęli od kuli. Guevara został zabity przez boliwijskie wojsko, Hemingway sam wymierzył sobie strzał.
NA TEMAT:
Literacka wycieczka na Kubę
Na pierwszy ślad pisarza trafiamy w barze Floridita. Wewnątrz z milion osób, ale nieodmiennym zrządzeniem losu przy barze są wolne krzesełka. Robert Manning w artykule z „The Atlantic” z 1965 r. pisze, że Papa (jak nazywano Hemingwaya) miał własny kącik przy ladzie, który zwalniano, gdy tylko wchodził do lokalu. Pół wieku później przed wejściem zatrzymują się autokary, przy barze wciąż pali się cygara i papierosy, a w kącie stoi pomnik, z którym wszyscy robią sobie selfie. Manning relacjonował, że już w połowie lat 50. sława Hemingwaya przyciągała do lokalu tłumy, lecz zdaniem Papy drinki były dobre jak zawsze. To akurat się nie zmieniło. – Te daiquiri są naprawdę świetne – M. szepcze mi na ucho, a przecież nie spróbowała jeszcze wersji na truskawce. Jedno kosztuje prawie 30 zł. Na Boga, warto.
Ruszamy dalej. Ulicą O’Reilly zmierzamy w kierunku Plaza de la Catedral. Przez otwarte drzwi i okna zaglądamy do kamienic. W jednej widzimy dzieci w mundurkach wpatrzone w tablicę, w innych – klientów sklepu z owocami, zakładu fryzjerskiego czy rzeźnika. Nikt zdaje się nie zwracać uwagi na panujący na zewnątrz harmider. Przy ulicy Empedrado odnajdujemy bar La Bodeguita del Medio, w którym Ernest pijał mojito. W środku drinki i cygarowy dym, turyści wznoszą z muzykantami okrzyki: „Viva Fidel!”. Przed knajpą grupa kobiet w barwnych strojach pozuje do zdjęć z gigantycznymi nieodpalonymi cygarami w dłoniach.
Wieczór spędzamy w barze, w którym nie bywał żaden z Ernestów, ale jest za to miła muzyka i lodowate kubańskie piwo Crystal. Późną nocą wracamy do casa particular. Sandro męczy drugi sezon „Gry o tron”, też z pirackiego DVD. Całkiem sprawnie dogania Zachód, który dla niego leży jakieś 160 km na północ.
511 – Pokój Ernesta Hemingwaya
Następnego dnia po śniadaniu zaczyna sie właściwa wycieczka na Kubę śladami Hemingwaya. Ruszamy Obispo, główną arterią Starej Hawany. Spacerujemy to tu, to tam. Zwabieni muzyką, wchodzimy do hotelu Ambos Mundos na kilka drinków. Rozochocony poranną dawką rumu zwiedzam hol. Na ścianach wisi mnóstwo zdjęć Hemingwaya. Przyglądam się i widzę informację, że pisarz wynajmował tu pokój podczas pierwszych lat na Kubie.
Decyzję podejmuję w mgnieniu oka. Chwytam M. za rękę i ruszam do windy: – Słońce, udajemy gości hotelowych.
Winda wiezie nas na dach, z którego rozpościera się widok na Starą Hawanę. Od czasów Ernesta zmieniło się tutaj prawie wszystko, choć wiele wróciło później do punktu wyjścia. Po rewolucji gmachy Habana Vieja popadły w zapomnienie, zmurszały i straciły kolonialny blask. Ich los poprawił się dopiero w ostatnich dekadach XX w., kiedy to m.in. dzięki wysiłkom historyka Eusebia Leala postanowiono przeznaczyć zyski z turystyki na odnawianie zabytków. Konserwatorzy zachowują dotychczasowe funkcje budynków, więc w przepięknie odrestaurowanej kamienicy przy Plaza Vieja mieści się szkoła. Opierając się o balustradę, obserwujemy dachy sąsiednich budynków, zatokę i twierdzę na drugim brzegu. Potem ruszamy w dół i ostrożnie przechadzamy się korytarzami. Konspiracja okazuje się zupełnie niepotrzebna – hemingwayowski pokój nr 511 przekształcono w małe muzeum. Kobieta w eleganckiej sukience za kilka dolarów wpuszcza nas do środka. Nic nie mówi, pilnuje tylko, żebyśmy nie zabrali telegramu od Andersa Österlinga, poety i sekretarza Akademii Szwedzkiej. To z niego Hemingway dowiedział się o otrzymaniu Nobla.
Pokój jest naprawdę przyjemny, z obszerną łazienką i ładnym widokiem. Kiedy jednak zobaczyła go Martha Gellhorn, pani Hemingway nr 3, od razu zadecydowała, że czas znaleźć coś większego i przytulniejszego. Wybór padł na posiadłość Finca Vigía w San Francisco de Paula na przedmieściach Hawany.
Wycieczka do dawnej posiadłości noblisty
Na rozległym terenie są dom, garaż, basen, hangar dla łodzi, wieża widokowa, ogród warzywno-ziołowy… Wiedziałem, że Hemingway był majętny, ale żeby aż tak? Rozmiary posiadłości robią wrażenie. Na pokoje nie wpuszczają, ale można zaglądać przez okna. Uwagę zwracają trofea myśliwskie i książki. Tysiące książek: kucharskie, historyczne, o doktrynach wojskowych, biografie, książki przyrodnicze, przewodniki, atlasy. Tomy o tematyce sportowej, dzieła samego Hemingwaya w różnych przekładach, Szekspir i książki o kotach. – Patrz, ile ich jest w ubikacji! – woła wesoło M. Przypomina mi się rozdział „Książek mojego życia” Henry’ego Millera o czytaniu w toalecie. „Słyszałem, że niektórzy mają tam półki na książki” – pisze Miller. Hemingway miał.
Przechadzając się wkoło domu, zaglądamy do sypialni, w której lubił pisywać, pokoju dziennego, jadalni, gabinetu, łazienki, garderoby. Wszędzie powykładane są pamiątki. Pośród drewnianych słoników, książek, trofeów myśliwskich i nabojów stoi oparty o ścianę obraz Paula Klee. W jadalni, pod antylopą, wisi Joan Miró. Nikt ich specjalnie nie pilnuje. Dopiero w Polsce dowiem się, że to tylko reprodukcje. Przy drzwiach wejściowych wisi dzwon. W dzwon biją turyści.
Ścieżynką docieramy nad pusty basen. Kiedyś kąpała się w nim nago Ava Gardner. Rozsiadam się w wygodnym fotelu bujanym. Opieram głowę i, kołysząc się delikatnie, odpływam. Ciekawe, czy to na tym fotelu Ava przysiadła po kąpieli? O ile w ogóle tu wtedy był, myślę sobie, to rozsiadał się w nim raczej stukilogramowy Hemingway. On sam wolał pływać po morzu. Jego łódź „Pilar” stoi teraz niedaleko basenu, pod drewnianym dachem, próżno domagając się wód Cieśniny Florydzkiej. Umrzeć, tego nie robi się łodzi!
Skąd wypłynął „Stary człowiek i morze”?
Zmieniliśmy casa particular, nie dowiemy się więc, jak Sandro przeżyje późniejsze perypetie Johna Snowa. Mieszkamy teraz przy Plaza Vieja, w pokoju z balkonem wychodzącym na ulicę Muralla, przy której powiewa gigantyczna kubańska flaga. Został nam jeszcze jeden punkt z hemingwayowskiej listy. Miasteczko Cojímar zapisało się w historii jako cel XVIII-wiecznego desantu Anglików oraz miejsce, z którego w morze wypłynął bohater noweli „Stary człowiek i morze”. Leży mniej więcej 10 km na wschód od Hawany. Noblista nie wybrał go przypadkiem – w tamtejszym porcie przechowywał „Pilar”. Pamiątek po Hemingwayu nie zostało wiele. Siedzimy w knajpie i obserwujemy kawalkadę autobusów podjeżdżających pod twierdzę. Ludzie wyskakują z klimatyzowanego wnętrza, robią zdjęcia przy popiersiu pisarza i ruszają dalej.
Dopijamy drinki i idziemy zobaczyć Restaurante La Terraza. W środku turystów niewielu. Stary Kalifornijczyk uczy kubańskich grajków „House of the Rising Sun”. Zamawiamy mojito i przechodzimy do przeszklonego pomieszczenia. Najsławniejszy bar w miasteczku przypomina trochę izbę pamięci Ernesta. Na wszystkich ścianach wiszą hemingwayowskie memorabilia, ale widok skąpanej w słońcu zatoki jest wystarczająco malowniczy bez całej tej pisarskiej mitologii. Kręcimy się po miejscowości, w końcu siadamy w ogródku knajpki z plastikowym marlinem – a jakże – przyczepionym nad wejściem. M. pyta, czy ktoś nie zabrałby nas do Hawany. Kelner ma wuja, który ma brata, którego sąsiad chętnie nas podwiezie. Nasza wycieczka na Kubę okazuje sie pełna niespodzianek. Po 10 minutach podjeżdża wypolerowany czerwony maluszek. Kierowca, José, był swego czasu marynarzem. Zaskakuje nas nienaganną angielszczyzną. Opowiada, że odwiedził też Polskę, i wspomina miasto na północ od Szczecina, którego nazwy nie da się wymówić. – Świnoujście? – pyta M. Ku radości José trafia za pierwszym razem.
Wieczorem w Hawanie odwiedzamy jeden z naszych ulubionych barów. Dziś do tańca włączają się nawet kucharze. Gdy zamawiam drinki, przy kontuarze zagaduje mnie starszy mężczyzna, ewidentnie stały bywalec i ważna persona. Barmanka bez pytania stawia przed nim puszkę piwa Bucanero Fuerte i szklankę z lodem, inni klienci podchodzą uścisnąć mu dłoń. Raul, jak się przedstawia, pyta, czy jestem z Kuby. Uśmiecham się serdecznie, chwilę patrzymy sobie w oczy. – Dobrze wiesz, że nie – odpowiadam. – Pijesz rum, palisz cygaro, jesteś miły i uprzejmy, tańczysz ze swoją kobietą. Dlaczego nie miałbyś być Kubańczykiem?
Wracam do stolika, ostrożnie stawiam szklanki, podnoszę cygaro z popielniczki. To prawdziwe Karaiby – powietrze drży od dźwięków bębnów, gitary, trąbki, wiolonczeli, grzechotek. Patrzę na M. stukającą palcami o blat, na roztańczoną salę i na niebiesko-biało-czerwoną flagę wiszącą na ścianie. Szczerzę się, śmieję się – sam do siebie.