Życie zwykłych obywateli przed wyborami, w trakcie wyborów i po wyborach zazwyczaj wygląda tak samo. W każdym kraju politycy uśmiechają się, obiecują, a przeciętny obywatel po wszystkim najczęściej czuje się oszukany. Tak było w niewielkiej miejscowości Cherán w Meksyku. Miasto było opanowane przez kartele. Złodzieje drewna opłacali polityków i policję. Nielegalne tartaki powstawały jak grzyby po deszczu. Protestujący mieszkańcy najpierw byli zastraszani, później ginęli z rąk mafii. Nie pomagały interwencje u władz miasta i Meksyku. W ludzi wstąpiła solidarność, przegonili mafie i urzędników.
ZOBACZ TEŻ: Przez pustynię po święty kaktus. Wielka pielgrzymka Indian Wixaritari
Najpierw „na wojnę” ruszyły kobiety: Sama nigdy nie miałam chłopa. Wolałam sobie nie komplikować życia. Ale jak zaczęli grozić nam, kobietom, to zamiast modlić się o pokój na mszy, wzięłyśmy kije i kamienie i ruszyłyśmy do ataku – opowiada dziennikarzowi wp.magazyn.pl jedna z rewolucjonistek, Celia.
NA TEMAT:
Wkrótce do kobiet przyłączyli się pozostali mieszkańcy. Potyczki z władzami stanowymi i państwowymi trwały pół roku. Meksyk jest członkiem Międzynarodowej Organizacji Pracy, dlatego musi przestrzegać konwencji C169 o rdzennych i plemiennych ludach. Dzięki temu mieszkańcy Cherán wywalczyli autonomię i mogli zbudować administracje według swoich zwyczajów. W 20 tysięcznym miasteczku od 8 lat rządzą rady złożone z mieszkańców.
Powstało 160 zgromadzeń sąsiedzkich, które obejmują po kilka ulic. To najbliżsi sąsiedzi wybierają przedstawicieli do rad w dzielnicach. Tak samo jest z członkami komisji: transportu, ochrony lasów, gospodarki i turystyki. Członkowie rad dostają niewielkie wynagrodzenie i nie prowadzą kampanii wyborczych. W budynkach dawnych urzędów i siedzibach partii są teraz sklepy. Mieszkańcy zdają sobie sprawę, że łatwiej jest wyrzucić polityków z niewielkiego miasteczka niż z kraju, ale liczą, że swoją postawą zainspirują innych.