Jak na pustynię Wirikuta wcale nie jest pusta. Dostaję oczopląsu od gmatwaniny roślin, kolców, łodyg, pnączy, korzeni. Gąszcz ciągnie się po horyzont, gdzie równinę okala zamglone pasmo gór. W tym osobliwym ogrodzie botanicznym rośnie aż 85% wszystkich występujących na świecie gatunków kaktusów. Niektóre są małe i pękate, inne wysokie i smukłe. Na te z białymi kolcami lepiej uważać. Potrafią przebić nawet mocny but.
Jest wśród nich także psychoaktywny pejotl – święta roślina Indian Wixaritari. Raz do roku, między listopadem a marcem, całe wioski wyprawiają się po niego na Wirikutę. Tę samą trasę przebyli ich mityczni przodkowie, dzięki którym zaistniał świat. Tym razem Wixaritari pozwalają, byśmy udały się w drogę wraz z nimi.
NA TEMAT:
Pielgrzymka na Wirikutę
Inni mówią na nich Huiczole, oni sami określają siebie „Wixaritari" – słowem, które w ich języku oznacza po prostu ludzi. Żyją z uprawy roli, hodowli i ze sprzedaży rękodzieła, wykonanego często z małych koralików o intensywnych kolorach. Od pokoleń zamieszkują górskie zakamarki pasma Sierra Madre Occidental w środkowej części Meksyku, dzięki czemu udało im się uchronić swoją kulturę przed wpływami z zewnątrz.
Mówią, że starają się żyć wedle mądrości przodków. To oni nauczyli ich, że największą świętością jest trójca złożona z kukurydzy, niebieskiego jelenia i pejotlu. To oni przykazali, by co roku udawali się na Wirikutę śladem mitycznych pierwszych ludzi – świadków pierwszego wschodu słońca. Nastąpił on właśnie tu, w miejscu, gdzie narodził się świat. Wixaritari wierzą, że bez pielgrzymki na pustynię nie wolno im uczynić niczego: siać, zbierać plonów, upolować ani jednego jelenia. Bez corocznej wędrówki ich świat po prostu przestałby istnieć.
Święcone buty
– Zobacz. Tam jest Wirikuta – marakame don Jose rozwiązuje chustkę, którą przez ostatnie kilka godzin miałam na oczach. Każdy, kto pierwszy raz wybiera się na pielgrzymkę, musi przejść taki rytuał. Musi także na kawałku sznurka zawiązać supełki – po jednym za każdego kochanka w życiu. Potem przy ognisku wymienia się ich imiona, a następnie wrzuca sznurek w płomienie. To forma spowiedzi. Oczyszcza atmosferę, wyjaśnia ewentualne niedomówienia. Na pustyni nie ma miejsca na jakiekolwiek zaszłości.
– Jeśli coś zataisz, niechybnie się zgubisz – przestrzega don Jose. Marakame jest przewodnikiem duchowym społeczności. To on prowadzi pielgrzymkę na Wirikutę. Po drodze zatrzymujemy się w świętych miejscach na rytuały. Stajemy przy źródłach, wzgórzach, skałach. Śpimy na ziemi, pod kocami, często po prostu przy drodze – tam, gdzie zastanie nas noc. Jedziemy trzema samochodami, wraz z trzydziestoma kilkoma osobami ze społeczności marakame don Josego – wioski La Laguna leżącej na styku granic stanów Jalisco, Nayarit i Zacatecas. To tam zaczynamy pielgrzymkę.
Tam też odbywa się pierwsza ceremonia. Święci się buty. Myśli o intencji, z którą idzie się na pielgrzymkę. Nad ranem zabija baranka. Niedopełnienie rytuałów może mieć tragiczne skutki. Marakame opowiada o tych, którzy zostali ukąszeni przez skorpiona albo zgubili się na pustyni i nigdy nie wrócili.
Jest spokojna, chłodna, gwiaździsta noc. Leżę przy ognisku i myślę, że równie dobrze mogłabym znajdować się teraz na innej planecie. Ogrom gwiazd nade mną wygląda przecież nierealnie. Powoli odpływam, obok trwa całonocna ceremonia, dziesiątki ust odmawiają modlitwy w nieznanym mi języku. Marakame co chwilę podchodzi, robi znaki nad moją głową. Błogosławi. Czuję się bezpieczna i szczęśliwa.
Świat na opak
Wirikuta to lustrzane odbicie świata, w którym żyjemy na co dzień. Wszystko jest na odwrót. Niebo jest ziemią, woda – ogniem, noc – dniem. Zamiast „proszę” mówi się „dziękuję”, zamiast „Buenos días” – „Días buenos”.
Na kilka dni władza przechodzi w ręce dzieci. To one nadają nam nowe, pustynne imiona. Ja zostaję Szyją Indyka. W zwykłym świecie to dość pokraczne przezwisko, więc z wyrzutem pytam dzieci, dlaczego je wybrały. – Takie jest życie – mruga 14-letni Bernardo. Nie pozostaje mi nic innego, jak przyzwyczaić się do dziwnego imienia. Skoro wszystko jest na opak, to przecież to, co zwykle brzydkie, tutaj staje się piękne.
Polowanie na pejotl
Jednym z ważniejszych elementów pielgrzymki na Wirikutę są zbiory pejotlu. Wixaritari mówią o nim „caseria” – polowanie. Gromadzą zapasy psychoaktywnego kaktusa dla całej wioski na następny rok. Co i rusz ktoś schyla się, odkopuje roślinę, wycina. Worki na plecach napełniają się w ekspresowym tempie.
– Jak wy to robicie? Jak ich szukacie? Chodzę i chodzę, ale nic nie widzę – pytam po kilkunastu minutach bezowocnego polowania. – To nie ty masz szukać. Pejotl sam cię znajdzie. Trzeba tylko mieć dobrą, szczerą intencję – odpowiada ze spokojem Bernardo, ojciec chłopca, który nazwał mnie Szyją Indyka. – I co wtedy? – Pejotl po prostu krzyknie: „Tu jestem!” – uśmiecha się Jorge, jego szwagier.
Mówią, że to najlepszy lek na wszystko. Na przeziębienie, zmęczenie, problem z zajściem w ciążę i na ciążę niechcianą. Pomaga na niepokoje ducha, stanowi także nieodłączną część huiczolskiej religii i kultury.
Wixaritari wierzą, że każdy człowiek jest artystą. Jeśli ktoś nie tworzy, to znaczy, że choruje. Lekarstwem na tę chorobę również może być pejotl. Inspiracja wraca dzięki kolorowym wizjom po zażyciu kaktusa. Wixaritari nazywają je nierika. Tym samym słowem określają kolorowe obrazy, które wykonują ze skrawków włóczki o intensywnych kolorach – podobnych do oglądanych podczas pejotlowych wizji. Znajduję na nich święte symbole Huiczoli: pejotl, jelenia, kukurydzę, inne rośliny i zwierzęta, sceny z mitologii Wixaritari.
Psychodeliczni turyści
– Macie może troszeczkę wody? – zza jednego z kaktusów wyłania się dwóch chłopaków. Przyjechali z miasta Meksyk, od kilku dni wałęsają się po pustyni. Ich jedynym pożywieniem był przez ten czas pejotl. Takich jak oni jest więcej. Szacuje się, że Wirikutę odwiedza rocznie około pięciu tysięcy „psychodelicznych turystów”, których w miasteczku nazywa się peyoteros. Są pokaźną grupą osób zasilających budżet Real de Catorce.
Pojawia się coraz więcej przewodników oferujących wyprawę na pustynię w poszukiwaniu kaktusów. Jest to nielegalne – prawo do zbierania i przewożenia pejotlu mają tylko Wixaritari. Oni sami przestrzegają przed nieodpowiedzialnym zażywaniem psychoaktywnych roślin. – Wiele osób sądzi, że pejotl służy do zabawy. Ale jeśli go nie szanujesz, on również nie będzie cię szanował – mówi Jorge. Ostrzega przed mocą kaktusa i dodaje, że im, Huiczolom, nauka radzenia sobie z nią zajęła 5000 lat. Wspomina o niebezpieczeństwach, jakie czają się na pustyni. – Bardzo łatwo się tutaj zgubić. Pamiętaj, żeby zawsze mieć w zasięgu wzroku samochód albo przynajmniej kogoś z nas – radzi.
Pokazuje mi także, jak przycinać pejotl. Wielu peyoteros robi to nieumiejętnie, a wtedy kaktus nie ma szansy się odrodzić. – Kiedyś pejotl był wszędzie, teraz jest go o wiele mniej. Jak tak dalej pójdzie, całkiem stąd zniknie.