Rozmowa odbyła się w San Francisco, w jednym z tych landrynkowych, położonych na wzgórzach, domeczków, które wyglądały jak zbudowane dla lalek i faktycznie były niewiele większe, ale już wtedy, na początku lat 80., kosztowały wielkie pieniądze. Stara dama, która przyjmowała mnie herbatą i ciasteczkami w saloniku, skąd roztaczał się widok (za milion dolarów) na zatokę i zamglony Golden Bridge, należała do rdzennych mieszkańców San-Fran; jej rodzina sprowadziła się tu długo przed trzęsieniem ziemi i pożarem w 1906 roku, kiedy zniszczeniu uległo dwie trzecie drewnianego miasta. To od niej usłyszałem zdanie, które na zawsze zdefiniowało dla mnie psychologiczną strzałkę podróżowania.
„A po co mam gdzieś wyjeżdżać?”, zdziwiła się owa dama, kiedy w ramach small talk zapytałem, jak często podróżuje. Wszyscy, których wtedy spotykałem w Kalifornii, wydawali się siedzieć na walizkach; jak ktoś właśnie nie wrócił z Chin, to wybierał się do Tokio albo do Budapesztu. „Przecież już jestem tu!”, powiedziała z naciskiem.
Nie od razu głębsza treść jej stwierdzenia dotarła do mojej świadomości i stała się częścią mojego, nazwijmy to, intelektualnego rynsztunku. Jak większość byłych mieszkańców bloku wschodniego odczuwałem wtedy potężny głód świata i myśl o siedzeniu kołkiem w jakimkolwiek miejscu, nawet tak bajkowo pięknym i ekscytującym jak the Bay Area, wydała mi się świętokradcza. Dwa czy trzy lata później znalazłem się zimą na Hawajach i tam, słuchając plażowego radia, które z sadystyczną satysfakcją opowiadało o lodowych sztormach na Midweście i śnieżnym paraliżu Nowego Jorku, nieoczekiwanie pomyślałem o moim rodzinnym mieście. Jako emigrant byłem wciąż obrażony na Polskę; nie tęskniłem za Chopinem ani cholernymi wierzbami, a uwielbiałem Stany. Jednak poruszyła mnie jakoś myśl, że oto znalazłem się po przeciwnej stronie globu od punktu, gdzie zaczął się mój prywatny świat. Dalej od warszawskiego Muranowa odjechać już się nie dało. „You've come a long way, baby”.
A kiedy po kilku dniach, nie bez żalu, wsiadałem do samolotu na kontynent, odkryłem, że podróżowanie ma już wyraźną emocjonalną strzałkę: przylatując do Honolulu ODDALAŁEM SIĘ, a teraz WRACAM.
Tylko – do i od czego właściwie? Gdzie jest TU – owo miejsce, które byłoby centrum, moim punktem zero? Wtedy chciałem, rzecz jasna, aby był to stan Michigan, przyjemny kawałek real estate z nieprzebytymi lasami, szaleńczo mnożącymi się sarnami, długim sezonem polowań na niedźwiedzie i wiecznie zagrożonym przemysłem samochodowym. Ale człowiek nie dokonuje wyboru swojego TU; ono jest nam dane, czy nam się to podoba, czy nie. Kiedy pod koniec dekady lat 80. wiedziony głupią (oficjalnie: „dziennikarską”) ciekawością zacząłem zaglądać nad Wisłę, uderzyło mnie alarmujące zjawisko: wylatując z Okęcia do Detroit wcale nie miałem wrażenia, że wracam. Wyraźnie czułem, że się oddalam.
Teraz naciśniemy fast forward, bo nie jest istotne dla tej opowieści, jakie to szczęśliwe bądź wręcz przeciwnie, procesy sprawiły, że znów płacę podatki w kraju urodzenia. Metodą kolejnych eksperymentów odkryłem, że Warszawa, wbrew pozorom, wciąż nie jest jeszcze moim TU. Wyjeżdżając z miasta samochodem albo pociągiem na południe, wschód czy zachód jednoznacznie oddalam się – jednak jest wyjątek.
To trasa autem na północny wschód: najpierw szosą na Gdańsk, potem trzeba odbić pod Płońskiem na Bydgoszcz-Toruń. Uczucie przybliżania się narasta, jak klekotanie licznika Geigera, gdy w Sierpcu daję w prawo na Rypin i Brodnicę, stamtąd na Nowe Miasto. Kilka kilometrów przed nim jest średniowieczna osada z resztkami krzyżackiego zamku na wzgórzu, przycupnięta na wschodnim brzegu misy doliny rzeki Drwęcy. W tym malowniczym miejscu spędziłem pierwsze lata dzieciństwa, pod opieką dziadków. Trwał jeszcze stalinizm i moja mama, wtedy rozwiedziona młoda urzędniczka, sześć dni roboczych spędzała w firmie „Elektrim”, a w większość niedziel, pod lekkim przymusem, budowała wraz z innymi ochotnikami Trasę WZ.
Praktycznie nie pamiętam tej prehistorii mojego dzieciństwa, ale okazało się, że nie ma to najmniejszego znaczenia. Dolina zaszczepiła się głęboko w mojej podświadomości, nie da się jej usunąć. Jest jak chip GPS, który – gdziekolwiek bym się znajdował – mierzy odległość od bazy.
Stara dama z San-Fran miała rację. Kiedy dziś staję na łące mojego dziadka przy dawnym brodzie – mniej więcej w miejscu, gdzie Wielki Mistrz Zakonu próbował zwabić siły Jagiełły, zanim ostatecznie obie armie starły się pod Grunwaldem, albo na skarpie kawałek dalej, skąd zazdrosny o wędkarskie powodzenie mój najlepszy kumpel Jerzyk miotał kiedyś kamienie do wody – po prostu jestem TU. W osobistym mateczniku, moim pierwszym i najważniejszym miejscu na ziemi. Bliżej źródła już nie dotrę.
Tam jest mi najlepiej, choć mieszkam dwieście pięć kilometrów dalej, w mieście, gdzie upłynęła największa część mojego życia. Od lat kombinuję, by kupić nad Drwęcą kawałek gruntu, postawić chałupę i wreszcie przestać musieć stamtąd wyjeżdżać. Na razie nie składa się, ale kto wie? Może kiedyś będę miał tam niewielki taras z oszałamiającym widokiem i jakiś odwiedzający w ramach small talk zatrąci bezsensownie o jakieś podróże…