ARGENTYNA

Aconcagua: w drodze po najwyższy szczyt Andów

Monika Witkowska, 18.11.2016

Aconcagua to najwyższy szczyt obu Ameryk

fot.: www.shutterstock.com

Aconcagua to najwyższy szczyt obu Ameryk
Pod nami Aconcagua, najwyższa góra świata poza Azją – oznajmił przez głośniki pilot jumbo jeta, którym leciałam. Popatrzyłam, westchnęłam i… wiedziałam, że kiedyś stanę na jej szczycie.

Z moją miłością do Aconcagui to dziwna sprawa. Jej indiańska nazwa – Kamienny Strażnik – brzmi romantycznie, ale prawda jest taka, że nie jest to wybitna piękność, a niektórzy mówią wprost, zgodnie z prawdą – kupa kamieni. Bardziej chyba działa magia wysokości – w końcu to prawie siedmiotysięcznik (bez niecałych 40 m), najwyższa góra nie tylko obu Ameryk, ale na całej południowej półkuli. No i druga co do wielkości w obejmującej najwyższe góry wszystkich kontynentów Koronie Ziemi!

Dla mnie magnesem był też wątek polski – w 1934 roku, nową drogę na szczyt Aconcagui wytyczyli nasi rodacy. Oczywiście zamierzaliśmy wchodzić przynajmniej po części ich śladami, tak aby zobaczyć słynny Lodowiec Polaków.

Zdobywanie Aconcagui najpopularniejszymi drogami to raczej trekking niż typowa wspinaczka. Większość turystów wybiera łatwiejszą, bardziej skomercjalizowaną trasę przez dolinę rzeki Horcones i z bazą na Plaza de Mulas. Polskie ekipy preferują dojście przez Valle de Vacas, czyli doliną Rzeki Krów i bazę na Plaza Argentina (4200 m n.p.m.). Właśnie ponad nią zaczyna się Lodowiec Polaków, który stanowi naprawdę spore wyzwanie, ale można go obejść tzw. Fałszywą Drogą Polaków. Plusem tej trasy jest to, że nie ma na niej tak wielu turystów, jak przez Horcones.

NA TEMAT:

Obóz przy Pampa de Lenas

Wyruszamy pełni optymizmu, chociaż zdajemy sobie sprawę, że pewnie nie wszyscy staniemy na szczycie. Aconcagua, mimo swoich 6962 m n.p.m., pod względem warunków, jakie na niej panują (wysokość, pogoda), porównywana jest z ośmiotysięcznikami. Nic dziwnego, że tak wiele osób nie osiąga celu.

Do bazy mamy ok. 60 km drogi i 2800 m n.p.m. przewyższenia, ale na szczęście idziemy na „lekko”. W plecakach niesiemy tylko to, co najpotrzebniejsze, cała reszta ekwipunku jedzie do Plaza Argentina w worach zapakowanych na muły.

Ekwipunek wspinaczy niosą muły.

Fot. Shutterstock.com

Pierwszy dzień to wędrówka wzdłuż rwącej rzeki. Roślinność jest jeszcze bujna, można odpocząć w cieniu drzew. Wszyscy tacy rześcy i czyści, chłopcy – elegancko ogoleni, koszulki – świeże i wyprasowane. No, ale to dopiero początek… Idziemy dziarsko, bo to przecież jeszcze nisko, organizm jest dobrze dotleniony.

W obozie przy Pampa de Lenas rangersi sprawdzają nasze permity (zezwolenia) wspinaczkowe – bez tych dokumentów dalej byśmy nie przeszli. Dostajemy też worki na śmieci – przy powrocie musimy je oddać wypełnione, bo inaczej trzeba będzie zapłacić karę.

Wieczór mija w wesołej atmosferze. Chwila refleksji przychodzi, kiedy widzimy przelatujący helikopter ratunkowy. Część naszej ekipy to GOPR-owcy. Zwłaszcza oni doskonale wiedzą, że w górach, szczególnie takich, o wypadek nietrudno.

Pogoda na Aconcagua

Drugi dzień wędrówki strasznie się nam dłuży. Za jednym zakrętem pojawia się następny i kolejny – droga zdaje się nie mieć końca. Krajobraz się zmienił – nie ma już lasów, rzeka płynie szerokim, kamienistym korytem, jest sucho i monotonnie. Na dodatek brakuje źródełek, z których można zaczerpnąć wodę, a tę z butelek szybko wypijamy.

Po drodze mamy program artystyczny w wykonaniu naszego „Lidera”, jak mówimy o szefującym wyprawie Krzyśku Wielickim. Słynny himalaista ma ręcznik z blond pięknością – kiedy się w niego zawinie, tworzą całkiem fotogeniczną parę.

Późnym wieczorem, jeżeli nie liczyć zaprzyjaźnionych Amerykanów, jesteśmy w obozowisku Casa de Piedra sami. Są jeszcze muły i kondory ucztujące nad pobliską padliną. Trochę się denerwujemy, bo wieje silny wiatr, który nie wróży nic dobrego. Budujemy wokół namiotów kamienne murki. To typowy element tutejszych biwaków, ale i tak wichura łamie maszty jednego z naszych domków. Ciekawe, jak jest tam u góry? Słynne tutejsze białe wiatry często spędzają sen z powiek wspinaczom – ich prędkość może dochodzić nawet do 200 km/godz.

Następnego poranka w ramach rozbudzenia mamy do pokonania rzekę. Nie ma mostu, ale że nie jest głęboko, niby nie ma problemu. Niby, bo woda jest lodowata – jej powierzchnię skuła warstewka lodu. To już trzeci, ostatni, dzień dojścia do bazy. Spotkani Francuzi potwierdzają, że w górze nie jest zbyt wesoło. Rosłe, silne chłopaki, a nie weszli właśnie ze względu na pogodę.

Baza na Plaza Argentina

Baza na Plaza Argentina to urozmaicona kolorowymi namiotami i hangarami kamienista morena, od której zaczyna się już bardziej strome podejście. Za sąsiadów mamy Włochów, z drugiej strony – Hiszpanów. Życie towarzyskie koncentruje się na rozmowach o górach, gotowaniu, spaniu, grze w karty… Krzychu Wielicki zarządza pichcenie ryżu. Na zapas, bo wysoko w górze gotowana woda nie jest w stanie osiągnąć 100°C, co oznacza, że ugotowanie ryżu staje się nierealne. To rzeczywiście dobry pomysł – w wyższych obozach tylko zalewamy przyniesiony ryż podgrzanym sosem, dorzucamy konserwę i obiad gotowy. Oszczędzamy siły, gaz, czas i wodę, o którą na dużych wysokościach wcale nie tak łatwo (trzeba roztapiać śnieg).

Baza na Plaza Argentina

Fot. Shutterstock.com

Baza to stacja końcowa dla wędrujących w karawanach mułów. Dalej trzeba już wszystko taszczyć na własnych plecach. Następnego dnia bierzemy część sprzętu i wynosimy go w górę, zostawiając między kamieniami w okolicy przyszłej „jedynki” jako tzw. depozyt. Na noc wracamy do bazy. Takie są zasady aklimatyzacji – wędrówka góra-dół, niekiedy nawet kilka razy.

Kolejnego dnia nie idziemy nigdzie, bo psuje się pogoda. Namioty przysypuje śniegiem, jest brzydko, szaro i smętnie. Na szczęście nazajutrz się wypogadza i możemy ruszać. Śpimy w „jedynce” – to już 5000 m n.p.m. Sympatyczne miejsce – wstawiamy namioty w półkola kamiennych murków zostawionych przez poprzedników tuż przy poletku ciekawych lodowych form zwanych penitentami. W tłumaczeniu oryginału znaczy to „pokutnicy”, bo rzeczywiście topniejące stożki śniegowe kojarzą się z pochylonymi, zakapturzonymi pielgrzymami.

Niestety, nie jesteśmy wszyscy – ci, którzy odpadają, pokonani przez chorobę wysokościową, schodzą do bazy i tam czekają na tych, którzy zmagają się z górą. A zmagania są ostre, bo im wyżej, tym każda czynność wymaga coraz większego wysiłku. Pójście do strumienia po wodę (trzeba przy tym wyrąbać czekanem miniprzerębel) to niemal wyprawa. Co kilka metrów – problemy z oddechem. O myciu już nikt nie myśli, poważnym problemem staje się załatwianie potrzeb fizjologicznych w nocy – na zewnątrz namiotu ziąb taki, że do wyjścia ze śpiwora może zmusić jedynie stan najwyższej desperacji. Na dodatek Wojtek, wyprawowy lekarz, przypomina, że na takich wysokościach norma do wypicia to 4-5 litrów…

Na szczycie Aconcagua

Siedząc nad menażką z budyniem w obozie II przy Piedras Blancas (to już prawie 6000 m!), dochodzę do wniosku, że jest naprawdę pięknie, chociaż nie tak ładnie, jak w Himalajach. Dookoła obozowiska roztacza się kamienista pustynia, granicząca z osławionym Lodowcem Polaków. Zapalam na nim przywieziony specjalnie z Polski znicz – to dla upamiętnienia Marka Warlikowskiego, gdańszczanina, który zaginął w 2003 roku…

Pierwszy decyzję o atakowaniu szczytu podejmuje Marcin. Niestety, wraca z odmrożonymi rękami, opowiadając, że na grani miał wiatr nie do pokonania i minus 40°C.

Po dwóch dniach próbuję sił ja – ruszam w towarzystwie dwóch kolegów. Heniu jest doświadczonym GOPR-owcem, znamy się jeszcze z Kaukazu, Mundek to najstarszy z uczestników wyprawy (68 lat), ale jak przystało na rodowitego górala, po górach biega niczym kozica. Wszystko idzie świetnie, pogoda i siły nam dopisują, ale niestety – wyruszamy zbyt późno i na wysokości 6600 m n.p.m. głos rozsądku podpowiada nam, że musimy wracać.

Do kolejnego, ostatniego już ataku startujemy jeszcze po ciemku. Przy światłach czołówek przypinamy raki i przechodzimy pierwsze pole śniegowe, zaraz potem mamy piękny wschód słońca. Przy rozpadającym się, brudnym schronie Independencia (6450 m n.p.m.) spotykamy… psa. Kundel od razu wzbudza sympatię – oddaję mu odjęte od ust kabanosy. Potem widzimy psiaka po raz drugi, nieopodal szczytu. Mam wrażenie, że gdyby nie problem z oblodzonym stokiem, towarzyszyłby nam do końca.

Mimo ładnego dnia nie spotykamy wielu wspinaczy. Każdy z nas chyba ma kryzysy, ale stanięcie tam, gdzie wyżej już nie można, przynajmniej poza Azją, warte jest wszelkich trudów. Robię zdjęcia krzyża wyznaczającego wierzchołek, patrzę na morze gór – rdzawo-szarych, gdzieniegdzie urozmaiconych czapami śniegu. Dopiero po dłuższej chwili dociera do mnie, że się udało!

Powrót do cywilizacji

Zejście do bazy wydaje się proste, bo niby cały czas w dół, a z każdym metrem łatwiej się oddycha. Mamy jednak ciężkie plecaki, a przy zejściach kolana są szczególnie przeciążone. Miło po tym spotkać się w bazie znowu w kompletnym składzie.

Patrzę po twarzach – wyglądamy jak trolle. Ja sama, ze względu na niemyte włosy, już od kilku dni chodzę w czapce, zdejmując ją dopiero po wczołganiu się do śpiwora. Marzenie o prysznicu jest tak wielkie, że następnego dnia zostawiamy główny bagaż do zwiezienia przez muły i postanawiamy dojść do hotelu z bazy w… 1 dzień (pod górę zajęło nam to 3 dni).

Dystans 60 km, po górach, z pokonywaniem strumieni, to sporo. Część ekipy jest zmuszona biwakować po drodze. Należę do szczęśliwców, którym się udaje. O trzeciej rano wykąpana kładę się do czystej pościeli, zamieniając karimatę na normalne łóżko.

Następnego dnia, czekając na resztę kolegów, jedziemy do Puente del Inca – miejsca termalnych źródeł i skalnego mostu Inki. Naturalne baseny mają niesamowite barwy – są w nich nacieki żółte, zielone, czerwone. Moczymy się na zapas, wierząc w lecznicze właściwości wód, tym bardziej że długi marsz ostatniego dnia większość z nas przypłaciła pozdzieranymi do krwi stopami i pęcherzami.

Na koniec przygody odwiedzamy jeszcze miejsce w pobliżu Puente del Inca – cmentarz andynistów. Widniejące na tabliczkach nazwiska potwierdzają, że pasji zdobywania gór można ulec niezależnie od wieku i narodowości. Największe wrażenie robią położone na grobach czekany, buty, łyżki, stanowiące pamiątki po tych, którym się nie udało. Wdzięczni jesteśmy Kamiennemu Strażnikowi, że nam pozwolił, aby go zdobyć i szczęśliwie wrócić.

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.