Salta
Dotarliśmy tu po kilku miesiącach rowerowej podróży przez kontynent. Mamy za sobą już kilka tysięcy kilometrów na siodełku; przyjazną prowincję Misiones, w której niegdyś żyli Indianie Guarani, lodowatą Ziemię Ognistą – ojczyznę niemal wymarłego plemienia Jaganów, wietrzną Patagonię i Andy – królestwo Inków. Droga, którą chcemy ruszyć, prowadzi przez wysokogórski obszar Puna de Atacama – strefę wyżyn znajdującą się pomiędzy poszczególnymi pasmami Kordylierów na pograniczu Argentyny, Boliwii i Chile. Co to oznacza dla dwójki rowerzystów? Po pierwsze, spory podjazd – kilkadziesiąt kilometrów różnicy poziomów skoncentrowanych na stosunkowo krótkim odcinku, po drugie, konieczność zaopatrzenia się w duże zapasy żywności, bo Puna to obszar odludny, po trzecie zaś, masę przygód, od których nie odstraszą nas ani ostre podjazdy, ani głód.
NA TEMAT:
Salta – Puna de Atacama
Pierwszego dnia przyjemnej jazdy po płaskiej jak naleśnik drodze docieramy do ostatniej dużej miejscowości – San Salvador de Jujuy (czytaj: „huhuj”, śmiało!). Chcemy uzupełnić zapasy w sakwach i żołądkach. W lokalnych comedores, jak nazywa się tutaj tanie bary i jadłodajnie, serwuje się smażone lub pieczone empanadas – pierożki z nadzieniem z mięsa i warzyw. Zależnie od prowincji kraju mają różne nazwy; w Tucumán mówi się tucumanas, w Salta – salteñas. Dobrze że w Jujuy nie przyjęła się lokalna nazwa. Bierzemy kilka z nich na drogę, do tego kilka kilogramów makaronu, ryżu i sosów pomidorowych – nasze paliwo. Mamy też prawdziwą benzynę do kuchenki, zapas części rowerowych i kilkanaście litrów wody. Jesteśmy gotowi do dalszej drogi, która doprawdy jest imponująca. Tuż za miastem pnie się serpentynami, wydającymi się nie mieć końca, a to i tak dopiero początek. Clou programu znajduje się za niewielką wioską Purmamarca, co w języku Indian Aymara można tłumaczyć jako „pustynna osada”. Tutaj droga skręca w kierunku zachodnim, rozpoczynając trawers Andów. Zwalniamy – nasza prędkość zamyka się w przedziale 5-7 km na godzinę; obładowane rowery nie ułatwiają zadania. Cały dzień zmagamy się z najtrudniejszym podjazdem w naszym życiu – na odcinku 35 kilometrów droga wspina się ponad dwa tysiące metrów w pionie. Jazda na rowerze w takich warunkach nieuchronnie sprowadza się do medytacji. Moje mięśnie pracują mechanicznie, dbając, by łańcuch cały czas pozostawał w ruchu, głowa jednak znajduje się w zupełnie innym miejscu, jakby odseparowana od ciała tysiącem myśli. To stan, który ciężko wytłumaczyć komuś, kto go nigdy nie doświadczył. Podobne odczucia mają pielgrzymi przemierzający pieszo wielkie przestrzenie. Właściwie, podróż rowerem tak naprawdę odbywa się w głowie, gdzieś w człowieku, pośród lawiny spostrzeżeń i zapamiętanych obrazów.
Cały artykuł przeczytasz w najnowszym wydaniu magazynu Podróże