BRAZYLIA

Bahia: Afrykański kawałek Brazylii

Joanna Szyndler, 2.10.2011

Widok ze "szczytu świata" na Salvador

fot.: Joanna Szyndler

Widok ze "szczytu świata" na Salvador
„To jest szczyt mojego świata”, mówi Andre. „Stąd widać wszystko, całą panoramę Salvadoru: ocean, wyspy, najbogatszą dzielnicę miasta, kolonialne Pelourinho, a także salwadorskie fawele”.

Szał oplaonych ciał

Na publiczne plaże Andre raczej nie chodzi. No bo i po co, skoro jego kolega, producent filmowy, ma prywatny kawałek Itaparici – największej z wysp w Zatoce Wszystkich Świętych. Płyniemy tam motorówką. Siadam na dziobie, aby wszystko dobrze widzieć. Łódź nabiera jednak prędkości i na każdej fali podskakuje tak wysoko, że nie ma mowy, żebym wróciła na pokład. Mam wrażenie, że jeśli choć na chwilę puszczę się barierki, będzie po mnie. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko udawanie, że bawię się świetnie i że schodzić wcale nie mam ochoty. Sama Itaparica wygląda bajecznie. Rząd palm wzdłuż piaskowej plaży i cieplutka woda. To najlepsze miejsce, żeby odpocząć od gwaru i zaduchu metropolii. Bajanie dumni są ze swojego wybrzeża, które uchodzi za jedne z najbardziej malowniczych w Brazylii. Szczerze współczują tym, którzy mieszkają w interiorze i nie mogą co niedziela wybrać się nad ocean. Oczywiście życie w bikini to prawdziwe wyzwanie. Brazylia to kraj kultu ciała. Na co drugim skrzyżowaniu widać billboard reklamujący klinikę poprawiającą urodę, rodzice kupują córkom w urodzinowym prezencie nowy biust, a na plaży kobiety bez wyjątku noszą mikroskopijne kostiumy.

NA TEMAT:

Misturafina, czyli mieszanka doskonała

Dzień, podczas którego taplałyśmy się w luksusie, minął błyskawicznie. Nazajutrz nadszedł czas, aby odkryć inne twarze Salvadoru. Andre idzie do pracy w kancelarii, a my na spotkanie z Pelourinho, czyli najstarszą częścią miasta. Od razu dopadają nas sprzedawcy koralików, żonglerzy kokosami i pozujące do zdjęć w tradycyjnych strojach bajanki. W przeciwieństwie do miłośniczek minimalizmu z Itaparici kobiety mają na sobie wielowarstwowe, długie kolorowe suknie, w których nawet najszczuplejsza kobieta zaczyna martwić się o swój wygląd. Ten folklor, podobnie jak cała kultura Bahii, przybył wraz z niewolnikami z Afryki. Przez wieki przeplatał się z elementami kultury indiańskiej i europejskiej, tworząc jedyną w swoim rodzaju mieszankę. Czasami to karkołomne połączenie rodzi paradoksy. Wiele osób wyznaje zarówno chrześcijaństwo, jak i wywodzące się z wierzeń Jorubów Candomblé. W barwnych rytuałach, podczas których czci się afrykańskie bóstwa, mogą wziąć również turyści. Spacerując po kolorowych i wąskich uliczkach Pelourinho, szukamy śladów wielokulturowości. We wnętrzu barokowego kościoła świętego Franciszka przy Praca Anchieta na tradycyjne portugalskie kafle azulejos przedstawiające życie świętego zerkają wyrzeźbione przez afrykańskich artystów czarne, ciężarne madonny.

Góry, muzyka i Caipirinha

Postanawiamy nie siedzieć już dłużej na głowie naszemu uroczemu prawnikowi i ruszamy w głąb Bahii. Po sześciu godzinach w autobusie (co jak na brazylijskie odległości jest niczym podróż z Warszawy do Wyszkowa) wysiadamy na dworcu w Lencois. Po raz kolejny czujemy ogromną wdzięczność do Andre. Tłum tubylców natarczywie próbuje nas przekonać, że to właśnie u nich wyśpimy się najlepiej. My szukamy jednak Luany, znajomej Andre. Jak się okazuje, znają ją tu wszyscy i tłum zawiedzionych właścicieli pokoi odprowadza nas pod jej progi. Luana jest młodziutką dziewczyną. Zaraz po studiach uciekła z Salvadoru i poślubiła starszego o 20 lat mężczyznę, który zaraził ją miłością do gór. Ma tu wszystko, czego jej potrzeba: spokój, dom, przyjaciół, skałki i swoją agencję turystyczną. Do Lencois przyjeżdżają ludzie z całego kraju, których męczą wielkie miasta i pęd za pieniędzmi. Jest George, który miał dosyć przytłaczającego São Paulo, i Gustavo z Brasilii marzący teraz o domu w Nowej Zelandii. Siedzimy wieczorem przy stoliku wystawionym przed biurem Luany. To miejscowy zwyczaj. Ludzie spacerują po ulicach, siadają na krawężnikach i leniwie sączą caipirinhę. Z każdego zaułka słychać dźwięk bębnów, gitar i słowa piosenek wychwalających uroki Parku Narodowego Chapada Diamantina.

Diamnetowa gorączka

Lencois powstało z osady górniczych szałasów w czasach XIX-wiecznej gorączki diamentów. Gdy złoża zaczęły się wyczerpywać, a wielkie francuskie koncerny przeniosły się do kopalni w południowej Afryce, Lencois stało się zapomnianym środkiem Bahii. Na szczęście pojawili się turyści, którzy sprawili, że miasto złapało wiatr w żagle. Dziś jest przede wszystkim miejscem wypadowym do Chapada Diamantina. Trudno jest się wybrać do parku samemu, nie ma tu bowiem wytyczonych szlaków. Na szczęście mamy Luanę, która ma lepszą orientację niż najlepszy kompas. Idąc za nią, skaczemy po kamieniach, wspinamy się, czołgamy przez tajemne przejścia między głazami. Aby nabrać sił, robimy przerwy przy wodospadach i kąpiemy w wyżłobionych przez strumyki basenach. „Miejcie oczy szeroko otwarte”, mówi Luana. „Podobno cały czas można odnaleźć w nich diamenty”. Niestety, nie mamy tyle szczęścia.

Taniec niewolników

Doda w Lencois znają wszyscy. Choć ma nie więcej niż 150 cm wzrostu, nie da się go nie zauważyć. Zwłaszcza gdy biegnie przez główny plac miasteczka, pozdrawiając wszystkich dookoła, lub robi pompki na rękach nad rzeką. „Muszę dbać o formę”, zwierza się nam, gdy po wyczerpującym dniu znów siedzimy przed biurem Luany. Ma swoją szkołę i program w telewizji – uczy capoeiry. Najlepsi capoeirzyści pochodzą z Bahii. I nic w tym dziwnego, capoeira powstała właśnie tu, gdy niewolnikom zabroniono ćwiczenia sztuk walki. Swoją broń ukryli w tańcu. W Salvadorze można zobaczyć wiele grup capoeirzystów tańczących w kręgu w rytm bębnów i tamburynu. Jednak żadna z nich nie robi namnie takiego wrażenia jak jednoosobowy pokaz w wykonaniu prawdziwego mistrza z Lencois.

Koniec i początek

Na deser zostawiamy sobie miejsce, od którego tak naprawdę wszystko się zaczęło. Porto Seguro, gdzie pięć wieków temu przybili portugalscy odkrywcy, jest dziś drugim po Salvadorze najchętniej odwiedzanym miejscem w Bahii. Podobno jest gwarne, tętniące życiem i pełne młodych ludzi, my jesteśmy poza sezonem, który trwa tu od grudnia do lutego, poznajemy więc trochę ospałą i leniwą twarz miasteczka. Kąpiąc się w oceanie, dostrzegam dziwne kształty unoszące się na falach. Biegnę po aparat i dzięki dobremu zoomowi wszystko staje się jasne. Tym razem do Porto Seguro zawitała rodzina żółwi. Choć widziałyśmy je już w rezerwacie Tamar niedaleko Salvadoru, kąpiel ze zwierzakami jest przeżyciem nieporównywalnie większym. Wieczorem idziemy na spacer po plaży. Jest cicho i spokojnie, każda z nas pogrąża się we własnych myślach. Z zadumy wyrywa nas głos pędzącej w naszym kierunku z pobliskiego baru staruszki. Z potoku portugalskich słów udaje mi się zrozumieć tylko: pusto, szalone, niebezpiecznie, złodzieje. Nie ryzykujemy (w końcu statystyki mówią jasno: najwięcej wypadków zdarza się ostatniego dnia) i postanawiamy dokończyć wieczór, rozkoszując się po raz ostatni smakiem Bahii: piekielnie ostrym acareje z utartej fasoli z krewetkami.

Klucz na dach swojego apartamentowca Andre dorobił parę lat temu – zgadał się z ochroniarzem. I jak zaznacza, już żadna z jego dziewczyn nie potrafiła oprzeć się atmosferze tego miejsca. Andre, młodego prawnika u progu kariery zawodowej, poznałyśmy dzięki Hospitality Club – stronie internetowej, na której ludzie z całego świata oferują darmowy nocleg u siebie w domu, oprowadzenie po mieście lub po prostu służą dobrą radą przed podróżą. Planując naszą babską wyprawę po Brazylii, stwierdziłyśmy, że jest to dobry sposób, aby obciąć trochę jej koszty i zarazem poznać kraj od podszewki. Jestem w szoku, gdy Andre zostawia nam klucze do luksusowego mieszkania z widokiem na ocean. Korzystałam już co prawda z usług osób zarejestrowanych w Hospitality Club, ale zazwyczaj ich gościnność ograniczała się do możliwości rozłożenia karimaty w kącie studenckiego mieszkania. Nasz znajomy Brazylijczyk jest jednak inny. „Tutaj pieniądze się ma albo nie”, mówi Andre. „I raczej nie ma szans, abyście na Hospitality Club znalazły kogoś z faveli. Nikt z nich nie ma przecież internetu, nie mówi po angielsku. Jesteście skazane na mnie”, żartuje. Rzeczywiście, widać kontrasty w Salvadorze, stolicy stanu Bahia, na każdym kroku – najwyraźniej, gdy z dzielnicy wieżowców i luksusowych hoteli wyjeżdżamy nagle do prowizorycznie zbitych domków w dzielnicach biedy.

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.