Można zaryzykować stwierdzenie, że istnieją dwie szkoły podróżowania. Pierwsza, to zobaczyć jak najwięcej. Śpimy w autobusach, próbujemy odhaczyć jak najwięcej miejsc, pędzimy dalej, za oknem stale zmienia się krajobraz, a urlop zaraz się skończy. Druga polega na chłonięciu tego, co nas w podróży otacza w każdym szczególe; na wyjazdach w jedno miejsce i zanurzaniu się w nim tak głęboko, jak to tylko możliwe. Spływ Amazonką łączy oba podejścia. „Za oknem” krajobraz niespiesznie płynie, a na promie zanurzamy się w kolorową wspólnotę współpasażerów. Płyną głównie mieszkańcy Ameryki Południowej i Haitańczycy.
Płyń wygodnie, czyli kup wygodny hamak
Kluczowym wyposażeniem na tę wyprawę jest hamak. Od jego wyboru zależy komfort nadchodzących nocy, lepiej więc się nie spieszyć podczas zakupów. Nie ma też sensu kupować go przed przyjazdem. Gdy trafiłem na targ w Tabatindze, miałem wrażenie, że całe miasto utrzymuje się właśnie ze sprzedaży tego jednego produktu. – Przyjacielu (my friend), u mnie najtańsze. – Przyjacielu (amigo), u mnie najwygodniejsze. – Proszę pana (senhor), u mnie najładniejsze.
fot. Franciszek Przeradzki
Rejs Amazonką z portu w Tabatindze do Manus trwa 3-4 dni (1100 km)
Tradycyjne hamaki w Ameryce Południowej są inne niż meksykańskie. Robi się je z gęsto tkanego materiału, a nie z cienkiej siateczki, jak słynne wyroby z Meridy. Dla komfortu kluczowy jest rozmiar. Kto nigdy nie spał w hamaku, powinien najpierw wypróbować je w sklepie, podpytać się o mocowanie i naciągnięcie, a dokonując wyboru, brać pod uwagę więcej niż tylko wygląd. Kilka lat wcześniej spędziłem w ten sposób wiele nocy w Meksyku i wiedziałem już, że w grę wchodzi tylko model dwuosobowy. Śpię w nim na skos, tak, że pozycja jest niemalże pozioma.
Niektóre modele mają drewniane wzmocnienie. Bardzo wygodne, zwłaszcza, gdy w hamaku chcemy rzeczywiście leżeć we dwójkę. Niestety zupełnie niepraktyczne, gdy podróżujemy wiele miesięcy z jednym plecakiem.
Oprócz hamaku, dla szeroko rozumianego bezpieczeństwa warto mieć swoją wodę, papier toaletowy i jakieś przekąski w rodzaju bananów czy orzechów. Na większości łodzi jedzenia i napojów nie brakuje, ale nie ma sensu ryzykować.
Społeczność pasażerów
fot. Franciszek Przeradzki
Przyjeżdżam do portu sześć godzin przed odpłynięciem. Mimo to, kolejka nie jest mała. W hostelu doradzano mi, gdzie powiesić hamak. Daleko od toalety, najlepiej w jakimś kąciku, nie po środku, żeby były widoki. I z sąsiadami, którym dobrze z oczu patrzy i nie rozmawiają przez komórkę na głośniku.
Do Manaus odpływa się z Porto Fluvial w Tabatindze. Dystans 1100 km pokonuje się w 3-4 dni, w zależności od stanu rzeki. Łodzie mają z reguły trzy pokłady. Na górnym toczy się życie towarzyskie, jest barek, leci muzyka, bywają nawet koncerty. Pośrodku śpimy, a dolny pokład zajmują towary wszelakie i uzbrojeni w karabiny maszynowe żołnierze. Czasem na dole też można spać, ale zdecydowanie przyjemniej (ciszej) jest piętro wyżej.
Porady poradami, ale okazuje się, że na pokładzie szybko i naturalnie tworzą się „dzielnice”. Innymi słowy, podobni sobie trzymają się blisko. Jest dzielnica kolorowo ubranych Haitańczyków, są dzielnice brazylijskie wyższych i niższych klas, jest w końcu dzielnica backpackersów.
Kolumbijczycy czują się w niej trochę niepewnie, bo dopiero co wyjechali ze swojego kraju. Tym chętniej „wieszam się” obok nich, na granicy rewiru rodzin wielodzietnych. Jest sporo płaczu, krzyków i biegania, ale za to czuję się bezpiecznie. Od teraz do końca podróży życie płynie w rytmie hip-hopu z Bronksu. Haiti budzi się ze wschodem słońca, a hip-hop z podróżnych głośniczków razem z Haiti.
Rejs Amazonką
Po kilku godzinach pokład zapełnia się hamakami i ruszamy w drogę. Mam sporo szczęścia. Luźno nie jest, ale wiem, że potrafi być znacznie ciaśniej. Czasem hamaki wiszą jedne nad drugimi i przestrzeń na osobę jest dotkliwie ograniczona. Teraz pode mną leżą tylko mój plecak, woda i wspomniane banany. Nad głową stalowy sufit. Kolanem czasem dotykam brazylijską sąsiadkę, ale to na nikim nie robi większego wrażenia.
Przed oczami przesuwa się amazoński las deszczowy. Rytm dnia na statku wyznaczają posiłki; trzy razy dziennie, w stołówce. Wszyscy są równi, jak na plaży w Rio de Janeiro. Stoimy w kolejce i nakładamy jedzenie. Ryż, jakieś gorsze kawałki mięsa, frytki, wyroby bananowe i różne słabej jakości desery.
Przesiaduję na górnym pokładzie – piwo/woda/napoje z guarany i rozmowy ze współpasażerami. O meczu, o polityce, o ekonomii, o dziewczynach, absolutnie o wszystkim. W ciągu dnia rewelacyjnym sposobem na zawarcie nowych znajomości jest gra w domino ze starszymi Brazylijczykami. Nie wiem, o co w tym chodzi, nie mówię po portugalsku, ale to nikomu nie przeszkadza. Po 10 minutach jestem „Pole louco” – „zwariowany Polak”.
Wieczorami kobiety siedzą na dole i opiekują się dziećmi, a mężczyźni na górze oglądają mecz. Jak nie ma meczu, to telenowele. Cokolwiek, byle tylko nie być piętro niżej. Backpackersi rozmawiają o podróżach przeszłych i przyszłych, grając w karty i popijając to, co akurat wylądowało na stole. Haitańczycy planują nowe życie.
Najciekawiej jest, gdy statek płynie. Co chwila do burt dobijają i odbijają indiańskie łodzie. Pakują i rozpakowują każdy możliwy towar. Kurczaki, jajka, banany, ryby, materace do spania w chatkach na palach i telewizory, które wylądują pod indiańskimi strzechami. W pamięci najmocniej utkwi mi olbrzymia liczba baterii słonecznych. Wygląda na to, że cała Amazonia jest napędzana słońcem. Prom zatrzymuje się tylko kilkakrotnie. W okolicach portów lepiej pilnować swoich rzeczy. Sprowadza się to do leżenia w hamaku i czytania książek.
fot. shutterstock.com
Manaus
Po czterech dniach dopływamy do Manaus. O ile na początkowym etapie rzeka była jeszcze dosyć wąska, w miarę spływu brzegi oddalały się od siebie i raptem woda ma już kilkaset metrów szerokości. W Manaus żółtawa Amazonka łączy się z Czarną Rzeką – ogromny most nad Rio Negro ma trzy i pół kilometra długości. Przez jakiś czas dwa potężne nurty płyną obok siebie, przypominając dwukolorowy irlandzki likier Sheridan’s. Bliżej ujścia rzeka będzie miała kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt kilometrów szerokości.
Samo miasto Manaus swoim istnieniem zaprzecza zdrowemu rozsądkowi. Oceaniczny port 1500 km od oceanu. Dwa miliony mieszkańców i opera Teatro Amazonas. Otwarta ostatniego dnia 1896 roku, może ugościć 701 znamienitych gości. Manaus było pierwszym oświetlonym elektrycznie miastem w kraju, a swoje bogactwo zawdzięczało kauczukowej prosperity z przełomu XIX i XX wieku. W tym czasie mieszkali tu najbogatsi ludzie na Ziemi, a opera była artystycznym centrum świata. Występowali w niej najwięksi europejscy artyści.
Wraz z wykradzeniem ziaren kauczuku przez Anglików, skończyła się złota era Manaus. Kauczuk na wielką skalę zaczęto uprawiać w Azji. Manaus do dziś pozostaje gospodarczym sercem Amazonii, choć dawna świetność przeminęła.
Co dalej? Dzień czy dwa w mieście, znowu kupuję wodę, okrętuję się na statku do Belém, zajmuję miejsce z dala od toalety. Przede mną pięć dni w hamaku, aż osiągniemy ujście rzeki do Atlantyku. Rejs po Amazonce kończy moją pięciomiesięczną wyprawę po Ameryce Południowej. Ostatni podryg wielkich wakacji. Wyciszyłem się. Nie ma komórki i internetu. Jest rzeka, słońce i hamak.