Na początek trzeba pójść nad rzekę. To ona powinna była nas tu doprowadzić. Jest tożsama z Paragwajem, nosi to samo imię. Z jej nurtem zmagali się przez kilka stuleci przybysze, płynąc w głąb lądu z Buenos Aires. Wstęga Río Paraguay była jedynym traktem przez bezkresne lasy. Parowce parły pod prąd, dzień za dniem, aż w końcu zza wzgórza Tacumbú wyłaniała się zatoka obwiedziona kolią świateł stolicy.
Teraz wytyczono drogi i statki przestały być potrzebne. Z granicy brazylijskiej przyjechaliśmy w kilka godzin autobusem i czujemy się trochę jak oszuści. Może dlatego ciągnie nas w miejsce, gdzie niegdyś rozpoczynało się podróż do Paragwaju – schodząc z pokładu w samym sercu kraju pozbawionego dostępu do morza.
Asuncion
Nie my jedni myślimy o przeszłości – ciąży ku niej całe miasto. Pustymi ulicami z rzadka przemykają rozklekotane autobusy, a fasady rezydencji kruszą się jak lukier na torcie pozostałym po dawno skończonym przyjęciu. Na głównym placu rozłożyły się stragany z paragwajskimi koronkami i torbami ze skóry. Handel idzie słabo, bo poza przekupkami są tu tylko gwardziści strzegący wejścia do Panteonu.
Pod jasną kopułą drzemią prezydenci, na czele z najbardziej czczonym Francisco Solano Lópezem. Poprowadził kraj do obłąkańczej wojny przeciw Brazylii, Argentynie i Urugwajowi jednocześnie. „Nie jest zwycięzcą ten, kto pozostanie żywy na polu bitwy, lecz kto ginie w imię pięknej sprawy!” – zagrzewał do walki niedobitków przed ostatnim starciem. Trwający od 1864 do 1870 r. konflikt przeżył w Paragwaju jeden na dwudziestu mężczyzn.
Im bliżej rzeki, tym więcej akcentów marynistycznych. Pod arkadami błyska kotwica z godła siedziby związku zawodowego marynarzy. Pordzewiały żuraw portowy wypatruje barek z towarami, te wciąż zawijają do Asunción. Kilkadziesiąt metrów od brzegu kotwiczy samotna kanonierka. Wyprasowany mundur oficera bieleje na tle szarej stali. Przy brzegu coś chlupocze. Dwie pary zakochanych wsiadają na łódkę, by wybrać się w romantyczny rejs. Terkocze silnik, płyną w stronę zachodzącego słońca.
Energia zmian
Tymczasem na pobliskiej plaży aż kipi od życia. Zeszli się tu chyba wszyscy mieszkańcy, których bezskutecznie wypatrywaliśmy w centrum. Dzieciaki kopią piłkę i w samochodzikach na pedały gnają dopiero co wyasfaltowanym deptakiem. W tłumie spacerowiczów sprzedawcy dźwigają na głowach kosze z chipas przypominającymi zakalcowate bajgle. Punkt informacji turystycznej błyszczy w słońcu nowością, na tablicy opisano projekt Avenida Costanera, promenady nad zatoką.
Tu miasto wyraźnie wybiega myślami naprzód. Energia zmian materializuje się także po drugiej stronie portu. Wąskie uliczki oplatające wzgórze Loma San Jerónimo mienią się świeżo wymalowanymi ścianami – to na różowo, to na żółto czy turkusowo. Kuszą szyldy La Casa del Pescado czy Cocido Literario, wielobarwne schody pną się do Casa del Mojito.
– Dzielnica zaczęła zmieniać się jakieś 2-3 lata temu – opowiada barmanka, przygotowując caipirinię. – Władze opracowały plan rewitalizacji, pomagały mieszkańcom zakładać bary i knajpki. Postawiono na recykling – nad uliczkami kołyszą się girlandy płyt kompaktowych, kwiaty rosną w donicach z puszek. Taras restauracji Mirador na samym szczycie zdobi instalacja z rowerowych kół. W dole Paragwaj płynie szerokim zakolem, na drugim brzegu, gdzieś wśród zieleni, zaczyna się Argentyna.
Pytamy o danie dnia. – Zupa z ryby surubí – odpowiada kelnerka. Zamawiamy dwie porcje. – Z Río Paraguay – podkreśla, wskazując głową na rzekę.
Cały artykuł o Paragwaju przeczytasz w lutowym wydaniu miesięcznika „Podróże”.