Alana i Fiti mieszkają wraz z synem 20 kilometrów od Punta del Este, najsłynniejszego kurortu w Urugwaju. Mają małe gospodarstwo, a w nim dwa konie, dwa koty i warzywniak. Stary dom, który wynajmują, wymaga remontu, obejście – nieustannego doglądania. Fiti pracuje przyklejony do komputera dla irlandzkiej firmy. Alana, kiedy nie gotuje wegańskich dań na zamówienie, chodzi krok w krok za półtorarocznym Tahielem. Dlatego zdecydowali się przyjmować gości w zamian za pomoc i zarejestrowali się na portalu Workaway.
– Dostaję kilka wiadomości dziennie. Do tej pory gościliśmy już pięć osób, m.in. z Polski, i z wyjątkiem jednej było wspaniale – uśmiecha się Alana i częstuje nas ciastem czekoladowym bez cukru. Na szyi nosi własnoręcznie zrobiony naszyjnik. Gospodarze zapewniają gościom wikt i opierunek w zamian za pięć godzin pracy dziennie. Dla tych pierwszych to często okazja, by zrealizować wymarzone projekty (renowacja hotelu, założenie ekologicznej farmy), dla drugich – możliwość poznania języka i kultury bez wydawania pieniędzy.
Alana i Fiti są z Montevideo. Ich farma nazywa się Sawabona – tak brzmi południowoafrykańskie pozdrowienie: „Szanuję cię, doceniam, jesteś dla mnie ważny”. Wokół ich domu jest cicho i zielono, kilkaset metrów stąd znajduje się jezioro, a w odległości trzech kilometrów spokojna plaża. Jeśli wolontariusze chcą wybrać się do miasta, czeka ich 20-minutowa podróż autobusem.
W Punta del Este mogą pospacerować promenadą albo zwiedzić imponujący Casa del Pueblo, budynek autorstwa urugwajskiego artysty Carlosa Páeza Vilaró, przypominający połączenie zabudowy Santorini z architekturą Antonia Gaudíego. Jest też niewielkie muzeum chilijskiego noblisty Pabla Nerudy, które za darmo prowadzi pasjonatka Selva Santurion.
Na co dzień goście Alany i Fitiego pomagają w opiece nad Tahielem i bieżących pracach – zbudowaniu dachu z bambusa, doglądaniu gospodarstwa. Zostają na kilka dni, najdłużej 10. – Nie mam charakteru szefa, nigdy nie wydaję poleceń. Mówię: trzeba naprawić dach, pomalować dom, wyplewić w warzywniaku. Na co miałbyś największą ochotę? Nie stoję z batem i nie patrzę na zegarek. Jeśli work-awayowcy chcą rano iść na plażę, a popracować po południu, nie ma problemu – opowiada Alana. – Ale muszą być pewne zasady: nasi znajomi kilka razy mieli gości, którzy nie robili nic. Nie pomagali nawet nakrywać do stołu ani zmywać.
Więcej satysfakcji
W zamian za spanie i jedzenie w Urugwaju można: przyczynić się do powstania osiedla surferów na wybrzeżu, zbudować prysznic w hostelu nad plażą, naprawić starego forda z lat 40. XX w. w gospodarstwie pod Montevideo, uprawiać warzywa 10 kilometrów od Colonia del Sacramento, urokliwego kolonialnego miasteczka. Także doglądać koni arabskich, bydła rasy Angus albo piec słodkości w posiadłości Szwajcarów niedaleko Salto czy budować ekologiczne osiedle niedaleko Rocha w społeczności fanów permakultury i szamanek, a w wolnym czasie kąpać się w rzece i jeziorach.
W Urugwaju na wolontariuszy czeka kilkudziesięciu gospodarzy. Przy odpowiednim planowaniu (w lecie, czyli podczas polskiej zimy, chętnych do pracy jest dużo) da się zwiedzić i poznać cały kraj. I to niemal bez kosztów, które przy tradycyjnym podróżowaniu są równie wysokie jak w USA czy na zachodzie Europy. W hostelu trudno znaleźć pokój w cenie poniżej 40 dolarów.
Czułem, że w Urugwaju będę chciał zostać dłużej, a to bardzo drogi kraj – opowiada Juan, Wenezuelczyk z „wioski, której nie ma na mapie”. Jest inżynierem gazowym, trzy lata temu wyjechał z Caracas i podróżuje z plecakiem po Ameryce Łacińskiej. Pierwsze trzy tygodnie w Urugwaju spędził na wyspie Isla Verde u pary Niemców, wegetarian, którzy prowadzą farmę ekologiczną. – Pomagałem im sadzić rośliny i się nimi opiekować – wspomina Juan. Teraz jest recepcjonistą w hostelu w starej części Montevideo. Minimalny pobyt – trzy miesiące, ale już sądzi, że zostanie na dłużej. Jego przełożona też zaczęła tu pracować w ramach wymiany – przyjechała z Brazylii na studia do Montevideo i nie było jej stać na wynajem pokoju. – Właścicielem jest Europejczyk, który wykupił zrujnowaną kamienicę, odremontował ją i wyjechał. Mieszkają u nas głównie Europejczycy i Amerykanie – opowiada Isabella z Brazylii, szefowa hostelu. Wielu przyjeżdża do Urugwaju uczyć angielskiego w ramach rządowego programu Plan Ceibal, który kładzie nacisk na zatrudnienie native speakerów, a od siedmiu lat zapewnia też laptopa każdemu uczniowi państwowej szkoły.
Juan po Montevideo porusza się rowerem, to najlepszy sposób. W stolicy wzdłuż nabrzeża przez ponad 30 kilometrów ciągnie się La Rambla de Montevideo. Przy alei co krok znajduje się park lub plaża. Wygląda trochę jak promenada wzdłuż Copacabany lub Malecón w Hawanie. Juan wyrusza spod hostelu i mija Teatro Solís z 1856 roku, gdzie co piątek o 12 można oglądać darmowe występy tancerzy. Przejeżdża niedaleko Mercado del Puerto, starego portowego targu. Niegdyś sprzedawano tu ryby, dziś – iluzję lokalności dla turystów. Dalej objeżdża Punta Carretas zakończony latarnią morską i jedzie w stronę przyjemnych plaż Buceo i Malvín. Z siodełka widzi prom, który codziennie odpływa w stronę Buenos Aires. Jak każdy szanujący się mieszkaniec Montevideo co niedzielę przychodzi na Feria Tristán Narvaja, niezwykłe targowisko, które odbywa się na kilkunastu ulicach zamkniętych od 1909 roku. Na targu można znaleźć wszystko: starocie, rękodzieło, używane ciuchy i książki, najtańsze w mieście warzywa i owoce. – Dzięki temu, że tu pracuję i żyję, mogę lepiej poznać miasto – uważa Juan. – Poza tym praca, za którą nie pobieram pensji, w jakiś dziwny sposób przynosi mi więcej satysfakcji.
Nikt nie spodziewał się turystów
Odwiedzamy rodzinny hostel w Punta del Diablo. Urugwajska para prowadzi go od sześciu lat i ciągle usprawnia – są już bar, basen, stół do bilarda i wieża widokowa z hamakami. W tym roku buja się też na hamaku Carmelita, czarnookie niemowlę, które od ośmiu miesięcy absorbuje właścicieli przez większość dnia. Stąd decyzja o przyjęciu pomocników – pary Hiszpanów i Amerykanina. Podają śniadania, odbierają gości z przystanku autobusowego, karmią liczne psy, odmalowują budynki, plewią i naprawiają rowery.
Punta del Diablo jeszcze 15 lat temu nie spodziewała się turystów. Wciąż przypomina rybacką wioskę, która powstała tu w latach 40. minionego wieku. Niska zabudowa, szutrowe drogi, łódki zaparkowane na jednej z plaż. – Mój wujek kupił kawałek ziemi przy plaży za równowartość 10 tys. dolarów. Dziś kosztuje 60 tys. – opowiada właściciel hostelu. Do Punta del Diablo przyjeżdżają plecakowicze, surferzy i rodziny z dziećmi, które chcą wypoczywać z dala od nadmorskiego lansu. Gdy wolontariusze skończą swoje codzienne obowiązki, czytają książki, kąpią się w basenie lub jadą na rowerze do pobliskiego Parku Narodowego Santa Teresa. Zajeżdżają do woliery z egzotycznymi ptakami, podglądają tapiry, gęsi, flamingi i krokodyle. Zwiedzają fortecę z XVIII wieku i rozarium, włóczą się po niezliczonych kilometrach pustych plaż. – Skończyliśmy studia, ale w naszym kraju jest problem z zatrudnieniem – mówi para Hiszpanów, która zostanie w hostelu do końca kwietnia. – Będziemy uczyć się surfingu.
To, co najważniejsze
Nie każdy czuje się dobrze w hostelu prowadzonym przez Nanę i Gastona. Niektórym przeszkadzają betonowa podłoga i ściany ze sklejki, a najbardziej – brak prądu i internetu (na całym przylądku stałe Wi-Fi ma tylko jeden, najbardziej luksusowy hotel). Inni, oczarowani miejscem, mikropokojem z widokiem na ocean, a także urokiem osobistym Gastona, wesołego kucharza, i Nany, argentyńskiej pedagożki, nawet nie zauważają tych niedogodności.
Cabo Polonio to przylądek położony w parku narodowym. By tu dotrzeć, trzeba iść plażą sześć kilometrów albo jechać 20 minut ciężarówką z napędem na cztery koła. Mija się na wpół dzikie, białe plaże, pustynny krajobraz i oazę, gdzie pasą się konie. Na skałach pod malowniczą latarnią morską wygrzewają się lwy morskie, a przez kilka tygodni w roku można obserwować przepływające tędy wieloryby. Dwie godziny spaceru plażą od mikromiasteczka znajduje się wzniesienie Buena Vista, z którego roztacza się widok na bezmiar plaż i wód. Gaston i Nana jeszcze nie goszczą ludzi z Workaway. Ale pół roku temu przyjechała tu 18-letnia Brazylijka, która zakochała się w przylądku i wybłagała, by ją przyjęli. Śpi i je w zamian za pomoc w sprzątaniu i gotowaniu posiłków. Przetrwała wietrzną i deszczową zimę, czeka ją przyjemne lato. – Przyjąłem ją tylko dlatego, że wiedziałem, że coś z tego będzie miała dla siebie – przynajmniej nauczy się hiszpańskiego. Ale nie pozwolimy jej długo zostać, musi zbierać różne doświadczenia – uśmiecha się Gaston. Kiedy przeprowadził się do Cabo i założył restaurację, był przekonany, że bez prądu nie da rady. Jednak co wieczór lampki, które oświetlały jego menu, znikały w tajemniczy sposób lub rano znajdował je rozbite. Wszyscy nowi mieszkańcy Cabo Polonio, którzy chcą wprowadzić rewolucję – stałe oświetlenie – muszą się liczyć z podobnym traktowaniem. – To kodeks Cabo Polonio.
Społeczność chce zachować to miejsce takim, jakie jest – tłumaczy Nana. – Gdy zaczniemy świecić, nie będzie już widać gwiazd. Choć w hostelu mają internet, to włączają go gościom tylko na 15 minut dziennie (jeśli akurat sobie przypomną). – Chcemy, by oderwali się od swojej codzienności – tłumaczy Gaston. Pytamy, dlaczego nie myśli jak inni hotelarze, by podnosić standard, zapewniać jak najwięcej udogodnień. – Dla mnie standard oznacza czyste prześcieradła i wygodne materace – odpowiada. – Reszta to atmosfera, przeżycie. To jest najważniejsze.