ANTARKTYDA

Wyprawa na Antarktydę. Przez bezkresną biel po Koronę Ziemi

Monika Witkowska, 13.02.2017

Antarktyda, wyprawa na Mt Winson

fot.: Monika Witkowska

Antarktyda, wyprawa na Mt Winson
Mający 4892 m Mt Vinson, najwyższy szczyt Antarktydy, nie jest wspinaczkowo bardzo trudny. Najtrudniejsza w jego zdobyciu jest sama wyprawa na Antarktydę, ekstremalne temperatury i odizolowanie od cywilizacji. Najbliższe miasto znajduje się w odległości... 4000 km!

Miejscem zbiórki naszej międzynarodowej ekipy jest położone na południu Chile Punta Arenas. To właśnie z tego miasta od czasu do czasu wylatuje samolot na Antarktydę. W Union Glacier znajduje się letnia baza prowadzona głównie przez Amerykanów i Kanadyjczyków. Samolot jest nie byle jaki – wynajmowany od Rosjan potężny ił-76, jeden z największych samolotów transportowych świata. Trzeba przyznać, że maszyna robi wrażenie. Z zewnątrz, bo faktycznie to kolos. Wewnątrz, bo wszędzie wiszą jakieś kable, cuchnie naftą, a na dodatek jest dość ciemno (potężną przestrzeń rozświetlają tylko cztery malutkie okienka). Główny ładunek stanowi zaopatrzenie znajdujących się na Antarktydzie stacji, ale jest jeszcze 50 miejsc pasażerskich przeznaczonych dla obsługi baz, turystów lecących docelowo na biegun i nielicznych w sumie wspinaczy. Po około czterech i pół godziny lotu lądujemy. Służy do tego sześciokilometrowy pas gładkiego lodu, tak wypolerowany, że mógłby się nadawać do zawodów łyżwiarskich. W międzyczasie ubieramy się. Wsiadaliśmy do samolotu przy plus 20 stopniach Celsjusza, tutaj mamy minus 20.

Dotarcie do Union Glacier to dopiero pierwszy odcinek, jaki mamy do pokonania. Do położonego w górach obozu bazowego dolatuje się malutkim samolotem na płozach. Pod warunkiem że jest tzw. lotna pogoda. Czekamy na nią dobry tydzień. W tym czasie mieszkamy w rozbitych na śniegu namiotach, ale na szczęście możemy korzystać z dobrodziejstw bazy (pryszniców, toalet, stołówkoświetlicy). Początkowo trudno nam się przyzwyczaić do białych nocy i tego, że słońce najmocniej świeci zwykle o... północy. Czas wykorzystujemy przede wszystkim na górskie szkolenia. Wspólnie z naszymi przewodnikami trenują nas: Vernon Tejas (to do niego należy światowy rekord zdobywania Korony Ziemi – zaledwie 134 dni!) oraz Lakpa Rita Sherpa (pierwszy Nepalczyk, który zdobył Koronę Ziemi). Ćwiczymy techniki autoasekuracji, symulacje wychodzenia ze szczelin lodowcowych, wiązanie węzłów użytecznych przy ciągnięciu sanek czy budowaniu stanowisk. Dowiadujemy się, że jako kotwica może posłużyć nawet termos, jeśli się do niego odpowiednio przymocuje linę i zakopie.

Wolny czas mija nam na grze w siatkówkę na śniegu (nasza polska ekipa należy do faworytów rozgrywek), wycieczkach rowerowych (w bazie są jednoślady wyposażone w szerokie opony do jazdy po śniegu) i na rozmowach ze wspinaczami z innych krajów. W bazie nam dobrze i ciepło, ale chcemy już w góry! Na tablicy ogłoszeń w stołówce kilka razy dziennie wypisywane są komunikaty pogodowe. Najczęściej pojawia się „bez szans na loty”. Po kilku dniach nadchodzi powiew optymizmu: „Być może jutro!”. Udaje się dopiero w siódmym dniu pobytu w bazie. – Zwijajcie namioty. Za godzinę lecicie! – dowiadujemy się.

NA TEMAT:

Wynajęty przez amerykańską bazę rosyjski ił-76 to jeden z nielicznych samolotów, jakie są w stanie latać w głąb Antarktydy
Wynajęty przez amerykańską bazę rosyjski ił-76 to jeden z nielicznych samolotów, jakie są w stanie latać w głąb Antarktydy, fot. Monika Witkowska

Trekking do Base Campu

Lot targanym turbulencjami twin otterem na płozach trwa około pół godziny. Spędzam ten czas z nosem przy szybie. Bezkresne białe pustkowie, z którego wyrastają Góry Ellswortha, działa na mnie hipnotyzująco. Nie ma żadnych drzew ani oznak cywilizacji. Dopiero teraz dociera do mnie, że najbliższe normalne miasto oddalone jest o ponad cztery godziny lotu. Po wylądowaniu na lodowcu szybko się wyładowujemy, a do samolotu wskakuje ekipa, która czekała na tę chwilę dobre dziewięć dni. My się cieszymy, że wreszcie jesteśmy w górach, oni – że wreszcie odlatują. Po rozstawieniu obozu mamy osobliwy wykład: jak i gdzie się załatwiać. W skrócie: sika się do butelek (stanowią obowiązkowy ekwipunek każdego wspinacza), które opróżnia się wyłącznie w wyznaczonych miejscach, za to do „grubszych” spraw służą specjalne torebki, które każdy z nas dostaje z nakazem zniesienia ich (z zawartością) z powrotem do bazy. Z Union Glacier zabiera się je potem, razem ze wszystkimi nieczystościami i śmieciami, do Chile. Trzeba powiedzieć, że na Antarktydzie naprawdę restrykcyjnie dba się o ekologię. Przed przylotem tutaj musieliśmy obowiązkowo czyścić szczoteczkami podeszwy butów i wytrzepywać kieszenie. Wszystko po to, by nie przywieźć przypadkowo nasion czy innych organicznych cząstek.

Odcinek, jaki mamy do przejścia w tym dniu, wynosi zaledwie 9 km, ale trzeba pokonać go, niosąc plecak i ciągnąc załadowane sanki. Ze względu na ryzyko wpadnięcia w szczeliny lodowcowe, idziemy związani liną. W ręku trzymamy gotowe do użycia czekany. Rozbijanie obozu trochę trwa. Najpierw trzeba ubić głęboki śnieg, a potem namiot umocnić tak, aby na silnym wietrze nie odleciał. Oprócz przysypania śniegiem jego dolnej części wykorzystuje się m.in. tak zwane szable śnieżne.

Przed pójściem spać uzgadniamy między sobą, że skoro się nie ściemnia, to „noc jest wtedy, kiedy namioty są w cieniu góry”. W efekcie pobudkę następnego dnia mamy dopiero o dziesiątej, wychodzimy o czternastej i możemy się wspinać nawet do północy.

Teren wygląda niewinnie, ale wiemy, że lodowiec poprzecinany jest szczelinami
Teren wygląda niewinnie, ale wiemy, że lodowiec poprzecinany jest szczelinami, fot. Monika Witkowska

Atak szczytowy na Mt Winson

Tego dnia mamy do pokonania stromą ścianę, tzw. head wall. Asekurujemy się, wpinając do założonych poręczówek. Na szczęście utrudniające marsz sanki zostawiliśmy wraz z depozytem niepotrzebnych rzeczy w Low Campie, ograniczając się jedynie do ładunku w plecakach. We znaki daje się natomiast zimno. Ręce grabieją, co utrudnia pracę na linie. Coraz bardziej też odczuwamy wysokość. Ostatni rozbijany obóz niby nie wydaje się położony bardzo wysoko (niecałe 3700 m n.p.m.), ale zdaniem naszych przewodników w przypadku Antarktydy trzeba przy określaniu wysokości dodawać kolejne 1000 m. Dopiero to wskazuje poziom odczuwalny. W związku z tym informacja, że robimy sobie dzień odpoczynku – czyli tak zwany rest – nikogo z nas nie martwi. Już w śpiworze zastanawia mnie znaczna różnica w pomiarach góry. Kiedy w 1959 r. zmierzono Mt Vinson po raz pierwszy, podano, że jego wysokość to aż 5140 m. A skąd się wzięła nazwa góry? Nadano ją dla uczczenia jednego z amerykańskich kongresmenów, Carla Vinsona (1883-1981), któremu zawdzięcza się kluczowe decyzje związane z finansowaniem amerykańskich badań antarktycznych.

Do ataku szczytowego wyruszamy pełni entuzjazmu. Prognozy pogody są nadspodziewanie dobre. Owszem, wspominają coś o minus 35 stopniach, ale za to ma być bezchmurnie i tylko słaby wiatr. Do przejścia mamy 14 km, z pokonaniem 1120 m przewyższenia. Nasza kanadyjska koleżanka, mająca problem z aklimatyzacją, decyduje się zostać w obozie. Po drodze wycofuje się jeszcze jeden z kolegów, a pozostała część ekipy około szesnastej staje na wierzchołku Mt Vinson. Cieszymy się, zwłaszcza że zrobiliśmy wejście w bardzo dobrym czasie, bijąc wcześniejszy rekord należący do rosyjskiej ekipy. Ściskamy się, fotografujemy, podziwiamy widoki.

Za to droga powrotna do obozu dłuży się niemiłosiernie. Po dziewięciu godzinach od wyruszenia na szczyt wreszcie jesteśmy w namiotach, racząc się nagrodą w postaci gorącej czekolady.

Antarktyda, Union Glacier. W oczekiwaniu na samolot rozgrywamy mecze siatkówki
Antarktyda, Union Glacier. W oczekiwaniu na samolot rozgrywamy mecze siatkówki, fot. Monika Witkowska

Załamanie pogody w drodze powrotnej

Dystans, który pod górę zajął nam dwa dni, teraz bez problemu pokonujemy w jeden. W międzyczasie psuje się pogoda. Ostatnie trzy godziny idziemy w kompletnej mgle, a ja zaliczam wpadnięcie w szczelinę – na szczęście niedużą. W Low Campie robimy sobie przerwę na jedzenie i wykopanie przysypanego śniegiem depozytu, tak więc przy dalszym marszu znowu przeklinamy sanki, nie zawsze chcące się nas słuchać. Do Base Campu przychodzimy zmęczeni, zmarznięci – temperatura zdążyła znacznie spaść. Marzymy o prysznicu, bo to już kolejny dzień bez mycia się (nawilżone chusteczki przynoszą jedynie doraźny ratunek). Chcemy jak najszybciej załapać się na samolot do Union Glacier. Przewodnicy szybko rozwiewają złudzenia – czekanie na okno pogodowe może potrwać. No cóż, góry uczą pokory i cierpliwości. Ale co tam... Następnego dnia znowu roznosi nas energia, którą wykorzystujemy na budowę igloo! Do wycinania śnieżnych bloków mamy specjalną piłę. Układanie trwa kilka godzin, ale efekt wart jest wysiłku. Właśnie rozważamy pomysł przespania się w śnieżnej chatce, kiedy dostajemy informację, że piloci z Union Glacier już do nas lecą! Wiadomość zaskakuje nas przy kolacji. Odstawiamy niedopite herbaty i wpadamy w szał pakowania. Jestem pełna podziwu dla siebie, bo na zwinięcie całego majdanu wystarcza mi zaledwie kwadrans.

Po dotarciu do bazy Union Glacier przede wszystkim się kąpiemy! Znowu czekamy na wylot. Tym razem zamiast siatkówki śniegowej ćwiczymy jazdę na nartach śladowych. Po kilku dniach pakujemy się do wielkiego, dobrze nam znanego iljuszyna, który zabiera nas do Ameryki Południowej. A tam – wiosna! Sami jesteśmy zaskoczeni, jak wielkie wrażenie po trzech tygodniach w bieli mogą zrobić zieleń trawy i kolorowe kwiaty. I jeszcze ich zapach. Następne zdziwienie to odkrycie, że radość sprawia również deszcz. Największy entuzjazm budzi internet, od którego na Antarktydzie byliśmy odcięci. Fajnie znowu cieszyć się cywilizacją, wkrótce jednak pojawia się nutka tęsknoty za odludnym białym kontynentem.

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.