AUSTRALIA

Jak przejechać całą Australię? Od Adelajdy po Darwin

Miś Koala, Australia

fot.: sxc.hu

Miś Koala, Australia
Podczas podróży z Adelajdy do Darwin wydarzyć się może wszystko. Na przestrzeni trzech tysięcy kilometrów jest tylko pustynia i owady. Można je jeść, popijając lokalnym winem.

"G’day mate!", typowo australijskim slangiem wita mnie ranger pilnujący kempingu. „Pamiętaj! Zanim założysz buty, sprawdź, czy nie ma w nich jakiegoś lokatora!”. Lokatorem może być wąż, jadowity pająk czy choćby skorpion. Po prostu: witamy w australijskim buszu!

NA TEMAT:

25 PIĘTER NAD ZIEMIĄ

Moje spotkanie z Australią zaczyna się niezbyt miło. Celnicy wyciągają z mojego plecaka dwie mandarynki i banana, podczas gdy w deklaracji wjazdowej zakreśliłam, że nie wwożę żadnych owoców. Na nic zdają się tłumaczenia, że to pozostałości mojego obiadu zapomniane podczas kilkugodzinnej przesiadki w Singapurze. Robi się straszna afera, która kończy się oficjalnym uprzedzeniem, że od tej pory jestem notowana w australijskich systemach policyjnych i lepiej, żebym nie miała następnych wykroczeń przeciwko lokalnemu prawu.

Potem jest już tylko fajnie. Okazuje się, że nawet kilka dni, które spędzam w Sydney, nie wystarczy, aby dobrze poznać to miasto. Oczywiście idę pod słynną operę porównywaną, jak kto woli, do kwiatu lotosu, żagli lub kawałków pomarańczy. Wjeżdżam też na znajdujący się na wysokości 250 m taras widokowy na wieży telekomunikacyjnej, a w przerwach objadam się sushi, które tutaj jest wyjątkowo tanie, no i smakuje lepiej od wszechobecnej ryby z frytkami (spuścizna po Anglikach).

Z różnych muzeów szczególnie podoba mi się akwarium, w którym wchodząc w tunel z pleksi, jesteśmy otoczeni wielkimi płaszczkami i szczerzącymi zęby rekinami. Największym hitem okazuje się jednak wspinaczka na słynny most Harbour Bridge, który ze względu na swój wygląd nazywany jest „wieszakiem”. Najpierw musimy zaliczyć kontrolę alkomatem, podpisać oświadczenia, że jesteśmy zdrowi, przebrać się w specjalne  kombinezony, przejść krótkie przeszkolenie i dopiero wtedy możemy wyruszyć na trzyipółgodzinną wyprawę pod opieką przewodnika, z asekuracją godną wspinaczy himalajskich.

Samo wejście nie jest specjalnie trudne, ale zdecydowanie nie jest to impreza dla osób z lękiem wysokości. Nietrudno dostać zawrotów głowy, chodząc po ażurowej konstrukcji i z wysokości 25 pięter patrząc na płynące po rzece statki czy jezdnię zatłoczoną małymi z tej perspektywy samochodzikami.

W POSZUKIWANIU OPALI

Moim celem jest przejechanie Australii w poprzek, od Adelajdy do Darwin. Dystans: około 3 tys. km, głównie przez pustynię. Jadę, czym się da: autobusami, stopem lub wielkimi ciężarówkami zwanymi ze względu na długość „drogowymi pociągami” (takie tiry z trzema przyczepami). Co i rusz słyszę przy tej okazji historyjkę o kierowcy, który mordował zabieranych autostopowiczów – prawdziwy horror, o którym kilka lat temu głośno było także w Polsce. No cóż, wychodzę z założenia, że skoro go złapali, to mogę czuć się bezpiecznie.

Nie ograniczam się tylko do zatrzymywania aut. Któregoś dnia stoję na drodze, na której pojawia się co najwyżej jeden samochód na godzinę. Lokalny farmer zauważywszy moją beznadziejną sytuację pyta, dokąd jadę. Mówię mu, a on: „Okej, podrzucę cię!” i chwilę potem siedzimy w jego dwuosobowym helikopterze, który w australijskim interiorze stanowi popularny środek transportu.

W ramach przerywnika w podróży zatrzymuję się w Coober Pedy, pustynnym miasteczku słynącym z wydobycia tzw. mlecznych opali, a także ze swego występu w filmach „Mad Max III” czy „Ground Zero”. Większość domów poszukiwaczy drogocennych kamieni wyryta jest w podziemnych skałach gwarantujących bardziej znośne temperatury niż te, które w ciągu dnia panują na powierzchni (40 stopni to przeciętna). W pobliżu biegnie płot chroniący miasta przed dzikimi psami dingo – liczący 9600 km jest najdłuższym ogrodzeniem świata!

Idę też zobaczyć miejscowy cmentarzyk z grobem słynnego tutejszego pijaka, który zażyczył sobie, że na jego pogrzebie musi być wesoło, i zawczasu opłacił żałobnikom hektolitry piwa (jedna z beczek stoi na grobie). Alkoholowe tradycje utrzymuje teraz leciwy Crocodile Harry, który po zakończeniu kariery łowcy krokodyli osiadł na tym „końcu świata” i na ogół w stanie mocno wskazującym chwali się kolekcją biustonoszy, jakie zostawiają mu turystyki, oraz pokazuje ogródki urządzone we wrakach samochodów. Oczywiście poznaję również tajniki wydobycia i obróbki opali. Próbuję nawet sama coś znaleźć, ale bezskutecznie. Jednak w pewnym sensie mam fart – okazuje się, że jeden z miejscowych sklepów z kamieniami prowadzony jest przez Polaka. W ten sposób poznaję Ryśka, który zaprasza mnie na kolację i na pożegnanie obdarowuje oszlifowanym przez siebie opalem.

OBIAD Z LARW

Następny przystanek to Alice Springs, czyli Źródło Alicji. Tak nazywa się mieścina położona w samym środku Australii. Mówi się, że to „Czerwony Środek”, bo tutejsza sucha gleba ma czerwonawą barwę. W Alice Springs można nareszcie spotkać Aborygenów. Wielu z nich nie zna angielskiego, posługując się swoimi dialektami. Ci, którzy zdobyli edukację (rząd australijski płaci Aborygenom za posyłanie dzieci do szkoły), chętnie opowiadają o swoich tradycjach, prowadząc Centrum Kultury Aborygeńskiej. Poznaję tajniki bumerangów (wbrew pozorom nie wszystkie mają kształt litery V i nie wszystkie wracają do rzucającego – to zależy od tego, do jakiego typu polowań są przeznaczone). Uczę się też grać na didgeridoo, osobliwym instrumencie przypominającym długą drewnianą tubę. A na koniec wybieram się na bush walk, czyli terenową wycieczkę, w trakcie której aborygeński przewodnik uczy nas, jak przeżyć w niegościnnym dla człowieka terenie. „Jesteś głodna?”, pyta w pewnym momencie przewodnik. Jestem. Chwilę potem wyciąga pieniek i wydłubuje z niego tłuste, ruszające się larwy. „Poczęstuj się! Są bardzo zdrowe!”. Patrzę z obrzydzeniem, ale przełamuję się, gryząc szybciutko w obawie, aby nie uciekły mi z ust. Efekt? Lepszy niż myślałam. Białe pędraki w smaku przypominają słodkie ziemniaki. „No to jeszcze deser!”, uśmiecha się buszmen, częstując mnie dla odmiany mrówkami (też żywymi) mającymi w odwłoku kroplę słodkiej cieczy. Trzeba złapać owada w palce i owy odwłok wyssać. Palce lizać – w przenośni i dosłownie. Ciekawe kulinarne doświadczenia kontynuuję wieczorem, podczas kolacji, na którą zaprasza mnie mój nowy znajomy Aborygen, będący – jak się okazuje – właścicielem restauracji. W ten to sposób mogę spróbować, jak smakuje mięso kangura, emu, krokodyla oraz wielbłąda (w okolicy żyją sprowadzone z Afganistanu w XVIII wieku wielbłądy dwugarbne). Do tego wino, oczywiście australijskie, z okolic Adelajdy.

NOGI ZAMIAST WIOSEŁ

Alice Springs to baza wypadowa do miejsca, które jest jednym z symboli Australii – wyrastającą z pustynnej równiny olbrzymią skałą zwaną po aborygeńsku Uluru albo Ayers Rock. W podstawie jej długość wynosi 3,6 km, płaski szczyt mierzy 348 m, ale ponoć uważa się, że pod ziemią ukryte jest jeszcze dwie trzecie tego niezwykłego pomnika przyrody. Każdego dnia o zachodzie słońca przy pogłębiającej swoją czerwień górze ustawiają się setki ludzi podziwiających ten nadzwyczajny widok.

Następnego dnia o świcie jestem u podnóża skały. Zastanawiam się, czy wchodzić na górę. Z jednej strony jestem skłonna sobie odpuścić – w końcu dla Aborygenów jest to święta góra. Z drugiej strony – skoro Aborygeni pobierają za to opłaty, to chyba tak bardzo im to nie przeszkadza? Ostatecznie wspinam się. Najtrudniejszy jest początek, choć w pokonaniu stromizny pomagają łańcuchy. Potem, kiedy słońce jest już wyżej na niebie, robi się niewyobrażalnie gorąco. Rozumiem już, skąd tyle tablic upamiętniających tych, którzy chęć wejścia na szczyt przypłacili zawałem.

Robię jeszcze wypad do spektakularnego wąwozu Kings Canyon i niezwykłych pod względem kształtu skałek Olgas (w wersji aborygeńskiej: Kata Tjuta, czyli „wiele głów”). Wracając do Alice Springs, mijamy wyschnięte koryto rzeki. Raz w roku rozgrywane są w nim szczególne „regaty”. Są łodzie, załogi, brakuje tylko wody. Australijczykom to nie przeszkadza – kadłuby nie mają dna, tak więc zapewnia się im napęd nożny.

Z DŻUNGLI NA NARTY

Po trzech tygodniach na pustyni miło trafić do miejsca, gdzie akurat wody nie brakuje. To park narodowy Kakadu w okolicy Darwin – słynący z bagnisk, na których kręcono sceny filmu „Indiana Jones”. Razem z grupą innych globtroterów, do których się przyłączyłam, pływamy łodzią po billabongu, czyli rozlewisku rzeki, w którym aż roi się od krokodyli. Robimy trekking do liczących 40 tys. lat aborygeńskich malowideł naskalnych. Największym przeżyciem jest wyprawa do wodospadów. Mamy do wyboru – wynająć łódeczki lub popłynąć wpław. Wolimy wersję oszczędną, czyli wpław, ale naszą uwagę zwraca tablica ostrzegająca przed krokodylami. „To tylko tak dla amerykańskich turystów”, macha ręką nasz przewodnik.

Uspokojeni wchodzimy do wody, ale mniej więcej w połowie drogi, po przepłynięciu jakichś stu metrów, ktoś pokazuje na brzegu podejrzany kształt. „Krokodyl”, stwierdza jak gdyby nic przewodnik. Mam wrażenie, że po tej informacji każdy z nas poprawił swój życiowy rekord w pływaniu.

Gdy wreszcie znajdujemy się na drugim brzegu, przewodnik robi nam miniwykład o gatunkach krokodyli występujących w Australii. Wśród nich agresywne i rzeczywiście groźne tzw. słonowodne, wbrew swojej nazwie spotykane w sporej odległości od morza. Mniejsze krokodyle, tzw. słodkowodne, mają opinię nieśmiałych i niestanowiących na ogół zagrożenia, choć oczywiście lepiej ich nie prowokować.

W końcu czas na powrót do cywilizacji – docieram do Darwin. To największe na północy Australii miasto. Ze względu na położenie w strefie podzwrotnikowej panują tu upały nawet w środku zimy, która na półkuli południowej wypada w miesiącach lipiec – sierpień. Leżąc na plaży i pławiąc się w falach oceanu (mam szczęście, bo są miesiące, kiedy kąpać się nie można ze względu na groźne dla życia meduzy), wpada mi do głowy szalony plan, by z tropików przeskoczyć w ośnieżone góry. W tak dużym powierzchniowo kraju (Australia jest 25 razy większa od Polski), wszystko jest możliwe.

Kupuję bilet na samolot, wracam do Sydney, a stamtąd całonocnym skibusem jadę do Thredbo, narciarskiego kurortu w masywie Góry Kościuszki należącej do Alp, tyle że Australijskich. Trasy zjazdowe są całkiem przyzwoite, a poza tym to frajda szusować z widokiem na najwyższy w całej Australii szczyt (2228 m n.p.m.), w dodatku upamiętniający naszego rodaka.

Kościuszko, którego nazwisko jest dla większości Australijczyków nie do wymówienia, nigdy w tym zakątku świata nie był. Osobliwa nazwa to pomysł patriotycznie nastawionego Edmunda Strzeleckiego, który w XIX wieku eksplorował te tereny i który również został uwieczniony na australijskich mapach – ma „swoje” góry, dwa szczyty, rzekę i miasteczko.

PRZYTULIĆ KOALĘ

Większość prawie 22-milionowej populacji zamieszkuje wschodnie wybrzeże. Na zachodnim poza miastem Perth nie ma większych metropolii. „U nas kangury biegają po głównej ulicy”, chwali mi się Jack, którego poznaję w jednym z pubów tego miasta. Jack jest już po szklanicy „czterech iksów” (Australijczycy uwielbiają piwo, a jednym z topowych jest XXXX, to nie błąd korektorski, taką ma nazwę), ale z tymi kangurami nie fantazjuje: w samym centrum naprawdę stoi pomnik skaczącej rodzinki.

Prawdziwe „roo”, jak w Australii mówi się o kangurach, spotykam jednak poza miastem. Wszędzie ich pełno. „Co z tego, że są w herbie kraju, skoro to szkodniki! Ja tam najchętniej widzę je na talerzu!”, denerwuje się jeden z podwożących mnie kierowców. Podobnie reagują gracze na jednym z pól golfowych – wściekli na kangury przestawiające im piłeczki.

Co do mięsa kangurów to rzeczywiście w supermarketach jest ono powszechne i stosunkowo tanie. Kierowcy nie lubią kangurów, gdyż stanowią częstą przyczynę wypadków drogowych, stąd słynne znaki drogowe „Uwaga, kangury”. Są też tablice „Uwaga, wombaty”, bo i one wychodzą na drogę. Jak wygląda wombat, można przekonać się w licznych parkach zwierząt – to również torbacz, tyle że przypominający krzyżówkę niedźwiadka i monstrualnej świnki morskiej. Jednak najwięcej zainteresowania wzbudzają zaspane koale. W naturze trudno je zobaczyć, za to w koalaparkach są nawet dyżurne osobniki, które można wziąć na ręce. Tylko nie mówmy o nich „misie” – to kolejni przedstawiciele torbaczy, tyle że nadrzewni.

Co przywożę ze sobą z Australii? Oczywiście koalę (pluszową). I jeszcze jajo strusia emu, słynnego australijskiego nielota. Wielka, zielona wydmuszka (taki kolor dała jej natura) zajmuje teraz honorowe miejsce wśród wielkanocnych pisanek. Kilka tygodni w Australii to również nauka angielskiego wzbogacona o lokalny slang. To, że „keys” to kilometry, a „piss” to piwo, od biedy można się jeszcze domyśleć, ale o co chodzi z „Sydney or the Bush”, długo nie mogę pojąć. Dopiero ostatniego dnia zagadka się wyjaśnia. Chodzi o prozaiczne „wszystko albo nic”.

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.