AUSTRALIA I OCEANIA

Larwy i herbatka z KOKI na obiad. Tak się tutaj żywią!

Monika Witkowska, 26.01.2016

Smażone koniki polne

fot.: www.shutterstock.com

Smażone koniki polne
Pierwszy raz zetknęłam się z larwami w Australii, kiedy sprzedający mi bumerang Aborygen, w ramach szczerej życzliwości zaproponował: – Może masz ochotę na spróbowanie czegoś typowo aborygeńskiego? Pewnie że miałam!

Polacy stali się smakoszami. Niczym grzyby po deszczu w naszych miastach wyrastają mniej lub bardziej egzotyczne restauracje, wszyscy już chyba uwielbiają sushi (ja akurat nie), jak też prześcigają się w przywożeniu z wakacji najbardziej wymyślnych przypraw – tylko że nie gotują dań, do których można by je dodać. Skoro trudno dziś kulinarnie komukolwiek zaimponować, ja idę na łatwiznę i przywożę egzotyczne gotowce, których wpadający w odwiedziny przyjaciele mogą spróbować. Herbatka z koki? (legalna, z peruwiańskiego supermarketu) – proszę bardzo! Bananowy bimber z Rwandy? Jak ktoś nie przyjechał autem, polecam! A może cukierki z fioletowej kukurydzy, algierska chałwa (fakt, trochę za mocno pachnie aromatem różanym) albo kiełbasa z renifera (pycha!)?

NA TEMAT:

Największe zapasy zrobiłam z suszonych larw z Zimbabwe. Ale ich próbować akurat nikt nie ma ochoty. Zupełnie tego nie rozumiem, a swych gości zapewniam: suszone przegryzki smakują dużo lepiej niż wyglądają. Przyznaję, sama długo nie mogłam się do nich przekonać. Pierwszy raz zetknęłam się z larwami w Australii, kiedy sprzedający mi bumerang Aborygen, w ramach szczerej życzliwości zaproponował: – Może masz ochotę na spróbowanie czegoś typowo aborygeńskiego? Pewnie że miałam.

– W takim razie zamknij oczy, otwórz buzię i poczekaj! – zaordynował i zniknął na chwilę ze swojego stoiska. Stałam tak jak przykazał, dopóki nagle mnie nie olśniło! Przypomniało mi się, jak znajomy opowiadał, że Aborygeni jedzą larwy! Podejrzałam... Faktycznie, spróchniały pień roił się od białych robali. Zaraz potem uśmiechnięty Aborygen kilka z nich podawał mi na wyciągniętej dłoni. Nie przemogłam się. – Żywe, świeże! – przekonywał. Na nic zdały się zapewnienia, że są zdrowe (mają dużo protein) i że takie smaczne… Wróciłam do Polski i… niewykorzystanej okazji, żałowałam.

Trzy lata później znowu byłam w Australii. Na zjedzenie larw już się psychicznie przygotowałam. Gdzieś pod Alice Springs, w samym sercu australijskiego interioru, zostałam zaproszona do aborygeńskiej wioski. – Jesteś naszym gościem i przygotowalismy dla ciebie coś specjalnego! – zaprezentował przegląd niekompletnego uzębienia lokalny wódz. Co ma – już wiedziałam. Rzeczywiście, chwilę potem przyniesiono drewienko z robalami. Wolałam za długo nie rozmyślać. Pierwszą larwę podpiekłam trochę przy ognisku (wolałam, by nie uciekała mi z ust), a jak smakowała nawet nie wiem, bo profilaktycznie szybko ją przełknęłam. Z drugą zaryzykowałam bez pieczenia. Smakowała jak słodkawy ziemniak. Cieszyłam się, bo larwa larwą, ale – dałam radę!

Gorzej, bo wkrótce potem przyniesiono jeszcze deser – wielkie mrówki (również żywe) z kroplą niby-miodu przy odwłoku. Biorąc owada w palce, należało ową słodką kroplę (czytaj: ów odwłok) wyssać. Jak to przeżył (albo nie) biedny owad, nie wnikałam. Później larwy stały się już stałym elementem mojego menu. Bo nie tylko w Australii się je jada – powszechne są także w Afryce, w Ameryce Północnej i Ameryce Południowej, choć rzecz jasna różnią się wielkością i grubością. Przyzwyczaiłam się do nich i traktuję je jako lądowe, deserowe krewetki (w sumie są nawet do nich podobne).

A czy jest coś, czego w swoich podróżach jednak nie zjadłam? Tak, pamiętam dwa dania, co do których nie mogłam się przemóc. Pierwsza to szaszłyk serwowany z garkuchni na granicy Ghany i Togo. Już go chciałam kupić, kiedy moją uwagę zwrócił długi, zwisający z mięsa ogon, równocześnie przypomniałam sobie widziane chwilę wcześniej, ganiające przy poboczach szczury. Tak, nie myliłam się, choć miejscowi przekonywali, że to tak bardzo świeże mięso. Drugą rzeczą, której nie przegryzłam, był balut, przysmak Filipińczyków. Nazwa może sympatyczna, ale kryje się pod nią kacze jajo z embrionem kaczątka. No cóż, nie ma to jak nasze schaboszczaki i pierogi!

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.