Wierzenia na Wyspach Cooka
Rarotonga, największa z Wysp Cooka, mierzy zaledwie 67 km kw. powierzchni. Leży tu stolica archipelagu, Avarua, gdzie mieści się siedziba rządu.
Na wyspie znajdują się sklepy, a nawet supermarket i centrum handlowe. W sobotni poranek życie skupia się na targu Punanga Nui Market.
Roratongę okrążamy na skuterze w niecałą godzinę. Aby skorzystać z motoryzacji, musimy jednak zdać miejscowy „egzamin” na prawo jazdy. W praktyce oznacza to przyjemną rozmowę z funkcjonariuszem policji. Podczas przejażdżki moją uwagę przykuwają znajdujące się przed domami groby. Lokalnym zwyczajem jest chowanie bliskich w pobliżu domostwa. Za opiekę nad zmarłymi odpowiedzialne są kobiety. Podobnie jak na sąsiedniej wyspie Aitutaki, którą zwiedzaliśmy tydzień wcześniej, mieszkańcy Rarotongi podkreślają swoje przywiązanie do religii. Wyspy Cooka nie są jednak religijnym monolitem. Oprócz prezbiterian mieszkają tu adwentyści, katolicy, baptyści i świadkowie Jehowy. Nie wszystkie z polinezyjskich wierzeń wyginęły wraz z nadejściem chrześcijaństwa. Szczególnie na Rarotondze widać silne wpływy Tangaroa, maoryskiego boga morza nazywanego przez niektórych bogiem płodności. Jego monumentalne posągi z wyeksponowanym fallusem spotykamy niemal na każdym kroku.
NA TEMAT:
Nurkowanie na Wyspach Cooka
Na Rarotondze mieści się wiele firm oferujących nurkowanie (o wiele więcej niż na wyspie Aitutaka). Ponieważ laguna wokół wyspy jest płytka – osiąga zaledwie 3 m głębokości – warto wybrać się na pełny ocean. Nurkowanie w grupie poza rafą kosztuje ok. 45 $ (podobno najtaniej na południowym Pacyfiku). Głębokość wody wynosi nawet 30 m. W towarzystwie instruktora można wybrać się na skraj głębiny sięgającej ponad 3 km! Laguna jest pełna kanionów i grot; na dnie oceanu leżą też wraki statków (m.in. szkuner MV Mataora).
Jeden z najbardziej popularnych klubów nurkowych na Wyspach Cooka, Pacific Divers, oferuje podstawowy kurs nurkowy w zamian za pracę w centrum. Szczegóły dostępne na www.pacificdivers.co.ck.
Wyspy Cooka wczoraj i dziś
Rarotonga zachowała dawny kolonialny klimat. Niektóre budynki wciąż przypominają o obecności pierwszych europejskich mieszkańców Wysp Cooka. Szkoła misyjna, gdzie mieści się dziś Beachcomber Gallery (jeden z najlepszych w tej części Pacyfiku sklepów z czarnymi perłami) zachowała się od 1843 roku. To właśnie z połowów czarnych pereł słyną Wyspy Cooka. Oryginalne wytwory można nabyć w sklepach należących do stowarzyszenia Pearl Guild. Aby poczuć kolonialną atmosferę Wysp Cooka, warto odwiedzić restaurację Tamarind House, która mieści się w dawnej siedzibie przewoźników statków parowych. Siadam przy stoliku w rogu lokalu z widokiem na zachodzące słońce. Nad moją głową leniwie kręci się wiatrak, a na niewielkim podeście pianista gra utwory Franka Sinatry. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że dookoła trwa przyjęcie, na którym szykowne damy tańczą w koronkowych kapeluszach, a towarzyszący im panowie popijają gin z tonikiem.
Europejczycy okupują plaże wyspy Bali i Mauritiusa. Zahaczają jednak coraz pewniej o Malediwy i oczywiście oblężony po tsunami Phuket. Bora Bora kusi bogatych Japończyków labiryntami stojących na wodzie bungalowów z sieci Meridien, które zdają się wpisywać w krajobraz laguny równie naturalnie co ławice kolorowych ryb. Amerykanie wolą Jukatan – bo mają do niego blisko. Nieliczni, szukając wytchnienia od zatłoczonych plaż, wybierają Polinezję Francuską czy Fidżi. Wyspy Cooka – 15 niewielkich wysepek, na których mieszka zaledwie 19 tysięcy mieszkańców – są jeszcze dalej, tuż nad zwrotnikiem Koziorożca, w miejscu skąd tak samo daleko jest do Sydney, jak do Los Angeles. Może dlatego dane jest im żyć swym powolnym, wyspiarskim życiem. Przerzuciwszy dziesiątki katalogów, gdzie oferowano mi gym z widokiem na lagunę i salę konferencyjną w cenie pakietu, zapragnęłam znaleźć się w miejscu, w którym nie dosięgną mnie turystyczne pułapki. Wyspy Cooka wybrałam wiedziona instynktem, tym samym, który kiedyś kazał mi kupić bilet na Sycylię w walentynkowej promocji – ale to dłuższa opowieść. Dwanaście godzin w klasie ekonomicznej z Los Angeles na Wyspy Cooka ma swoje zalety: obsługa linii Air New Zealand jest przemiła, choć kompletnie nie do zrozumienia, tak silny mają akcent. Po drodze samolot ma międzylądowanie na Tahiti, a że jest to terytorium zamorskie Francji, bezczelnie omijam kolejkę Amerykanów czekających na kontrolę paszportową i staję w ogonku „paszporty EU”. Vive la France! Lądujemy w Rarotondze – stolicy moich wakacyjnych wysp. Stąd mały saab linii Air Rarotonga zabiera nas na jeden z najpiękniejszych atoli południowego Pacyfiku – Aitutaki.
No Dogs Allowed
Już po 40 minutach lotu wyłania się przede mną malutka zielona wyspa otoczona turkusową laguną, która oddzielona jest od oceanu pierścieniem rafy koralowej w kształcie trójkąta. Wewnątrz rafy rozrzucone są malutkie wysepki – w Polinezji zwane motu. Widok osobliwy. Takich kolorów nie odda żaden folder. Na lotnisku nieodzowny w tych rejonach pan przyśpiewuje polinezyjską melodię, przygrywając sobie na ukulele. Opiekunka nakłada nam na szyję naszyjniki – nie z kwiatów, ale z drobnych muszli. Aitutaki. Na zajmującym zaledwie 21 km powierzchni atolu wchodzącym w skład Południowych Wysp Cooka właściwie niewiele się dzieje. Wokół małych czystych domków biegają kurczaki i czarne świnki. Na wyspie zakazane jest posiadanie psów; legenda głosi, że roznoszą one trąd. Co chwila plantacje bananów, ananasów i tapioki – bezzapachowej skrobi pozyskiwanej z korzeni manioku, szeroko stosowanej w lokalnej kuchni. Zresztą tapioka jest prawdziwym symbolem wyspy, a jej uprawa głównym zajęciem około 2000 mieszkańców wyspy. Rytm życia odmierza tu niedzielna msza uroczyście odprawiana w kilku miejscowych kościołach. Polinezyjczycy z Wysp Cooka są bardzo religijni. Trafiamy do pięknego, wybudowanego w 1839 roku z koralowca i kamienia Cook Islands Christian Church. Wewnątrz odświętne panie w kapeluszach, eleganccy panowie i kolorowo ubrane dzieci. Śpiew Maorysów jest tak głośny i radosny, że chyba słychać go na całej wyspie. Po zakończonej mszy kaznodzieja zaprasza wiernych na lunch, po czym spogląda w naszą stronę i zwraca się do nas silnym głosem: „I wy, Papa’a (przybysze zza oceanu), witajcie!”. Zachęcani przez uśmiechniętych tubylców przenosimy się do sali ze stołami pełnymi owoców i przeróżnych placków. Wciąż słyszę ten śpiew, który przypomina mi „Misję” i muzykę Ennio Morricone.
Historia Samotnej Wyspy
Nasz hotel – Pacific Resort Aitutaki – to ukryty w cieniu palm, położony na wulkanicznej skale szereg 27 bungalowów stojących niemalże na plaży. W recepcji miniaturowe stawy z liliami wodnymi, marmurowe podłogi i uśmiechnięte Polinezyjki. W naszym bungalowie cichutka polinezyjska muzyka dochodzi gdzieś z niewidocznych głośników stereo, a podłoga z tasmańskiego dębu prowadzi na taras, z którego zaledwie 6 stopni dzieli mnie od plaży. Bezszelestne pokojówki zmieniają wciąż ręczniki, ścielą łóżko. Wieczorami kładą na nim talerzyk z czekoladowymi ciastkami. Przy śniadaniu widok z tarasu restauracji powoduje, że zapominam o jedzeniu. Jest tak pięknie. Basen położony tuż pod nami prawie zlewa się z taflą oceanu, siedzimy w otoczeniu tropikalnych drzew i małych ptaków, które niewzruszone wciąż podkradają kawałki moich kokosowych placków. Na moim stole wydawana codziennie gazetka hotelowa, a w niej powitanie nowych gości hotelu: „Kia Orana Judy”, czyli miejscowe „hello”. Nie ma nic przyjemniejszego niż zaspokojona drobnym gestem próżność. Codziennie po południu w pokoju dzwoni telefon z recepcji – czy zechcemy zjeść kolację w hotelu? Jeśli nie, to do wyboru mamy kilka lokalnych restauracji. Café Tupuna to zaledwie parę stolików wystawionych jak u cioci w ogródku. Tupuna Hewett skończywszy karierę krawcowej otworzyła restaurację we własnym domu. Efekt – chyba najlepsze rybne curry w Aitutaki, do tego na tablicy pojawia się codziennie to, co złowią rybacy. Wycieczki na lagunę to bez wątpienia najważniejsza atrakcja Aitutaki. Warto skorzystać z usług jednej z małych lokalnych firm specjalizujących się w tego typu ekskursjach. Poranek to nurkowanie i snorkeling w obłędnie zielono-turkusowej wodzie obok ławic ryb i kolorowych rybek. Około południa nasz przewodnik Kapitan Fantastic zabiera nas na lunch na One Foot Island. Tam opowiada nam historię „wyspy jednej stopy”. Według legendy w dawnych czasach ojciec uratował syna, biegnąc po śladach jego stóp, tak by ścigający ich wojownicy myśleli, że gonią jedną osobę. Krwawy koniec historii przerywa wołanie dobiegające ze zrobionej z liści palm kuchni. Grillowany tuńczyk, sałaty i arbuz – nasz lunch, czyli nieziemskie jedzenie u bram raju. Obok kuchni również zbudowany z pomocą liści palmowych „urząd pocztowy”. Tu za parę dolarów można wbić sobie do paszportu pieczątkę pobytu na One Foot Island. Wyprawa po bezludnych wysepkach trwa. Na Moturakau wita nas chmara kurczaków. Jak się okazuje, były one jedynym pożywieniem uczestników zakończonego właśnie na wysepce brytyjskiego reality show „Shipwrecked”, w którym kilkunastu „rozbitków” pod czujnym okiem kamer musiało dać sobie radę na bezludnej wyspie. Na Honeymoon Island oddalam się od naszej paroosobowej grupy. Idę przez zupełnie pustą plażę, a później płytką, ciepłą wodę laguny. Rozglądam się dookoła i wydaje mi się, że jestem jedyną istotą ludzką pośrodku oceanu. Czuję, że to właśnie jest prawdziwy luksus.