Kolorowe szyldy salonów tatuażu na ulicach Papeete wabią turystów. Znieczulenie, jednorazowe igły, amerykańskie maszynki. Katalogi z wzorami. Może być naga kobieta, lew, wąż albo coś bardziej tradycyjnego – wyobrażenie Tiki – według polinezyjskich wierzeń pierwszego człowieka.
Od Nowej Zelandii po Hawaje i Wyspę Wielkanocną ciała wojowników i kobiet zdobią błękitne, czarne i zielone wzory. Od niepamiętnych czasów tatuaż chronił Polinezyjczyków przed złymi duchami i był swoistą wizytówką posiadacza. Na Tahiti tatuowano się od kolan po barki, na Tuamotu – tułów i ręce, a na Nowej Zelandii twarze.
Z najdoskonalszych tatuaży słynęły Markizy. Tam mężczyźni byli wytatuowani od stóp do głów, kobiety na twarzy, rękach i nogach. Tymczasem importowany z wysp Mórz Południowych tatuaż w Europie zyskał ponurą sławę. I choć nieco zatarła ją panująca od lat moda na ozdabianie ciała kolorowymi wzorami, nadal budzi kontrowersje.
Pierwszy tatuaż
Polinezyjski tatuaż był swoistym językiem – znakiem przynależności do społeczności. Oryginalne wzory z reguły były geometryczne. Każdy miał swoje znaczenie. Jeden markizjański wojownik po spojrzeniu na drugiego wiedział, ile ten ma dzieci, żon, w ilu rytuałach uczestniczył, z jakiej wyspy pochodzi i czy należy do rodziny parweniuszy, czy arystokracji. Na wyspach nie znano książek ani papieru. Wiedzę spisywano więc na ciałach.
Według legendy pierwszym człowiekiem, który nauczył się tatuażu, był Mataora. Mimo że za żonę pojął boginię, to nie potrafił jej szanować. Kiedy ją zbił, uciekła do podziemnego królestwa. Mataora zrozumiał swój błąd i postanowił odszukać małżonkę. W podziemnym świecie spotkał boga Uetonga, który ozdabiał tatuażem twarz innego bóstwa. Makijaż Mataora łatwo było zetrzeć – poprosił mistrza, by go wytatuował. Kiedy zabieg był skończony, człowiek okropnie spuchł. Na pocieszenie bóg dał mu tkaną pelerynę, taką, jakiej nie znali ludzie. A żona? Kiedy zobaczyła go skruszonego i w takim stanie, postanowiła z nim wrócić na ziemię. Mataora zabrał jeszcze ze sobą nietoperza, sowę i kiwi. Kiedy przy wyjściu strażnik zapytał go, co ze sobą wynosi, zapomniał powiedzieć o pelerynie. Strażnik tak się zezłościł, że poprzysiągł, iż żadnego śmiertelnika nigdy z podziemnego królestwa nie wypuści. Mataora nauczył ludzi tatuażu i tkactwa. Ale przyniósł też ze sobą śmierć.
Magia znaków
Tatuaże były nie tylko kroniką, ale też tabu. Pierwsze znaki pojawiały się na skórze noworodka. Matka nie mogła zajmować się dzieckiem, które nie miało wytatuowanego łokcia. Znakami ozdabiano dłonie, kiedy malec był na tyle duży, by sam mógł wkładać jedzenie do ust. Dopóki tego nie zrobiono, dziecko mogło wyłącznie pić mleko matki. 12-letnie dziewczynki musiały mieć na rękach specjalny tatuaż, który pozwalał na przygotowywanie jedzenia dla innych.
Szczególne symbole zdobiły ciała małżonków. Kamienie na mae – miejscach rytualnych spotkań mieszkańców Markizów – całe pokryte są niewielkimi wgłębieniami. Właśnie w nich rozcierano miąższ orzechów ama z wodą kokosową. Ma właściwości aseptyczne. Barwnik trafiał do pojemnika zakończonego ostrymi kawałkami kości albo macicy perłowej. Na skórze rysowano wzór, a następnie przykładano urządzenie, uderzano w nie młotkiem, tak by zranić skórę i wprowadzić barwnik. Po kilku tygodniach operację powtarzano na ledwie zagojonych ranach. I tak trzy razy – po to, by tatuaż był perfekcyjny. Bolało, ale… ci niewytatuowani byli ludźmi gorszego gatunku.
Męskie i damskie wzory
Tatuowanie wojownika było ceremonią, która trwała kilka, a czasem kilkanaście dni. Tatuowany albo jego rodzina musieli utrzymywać mistrza tatuażu. Budowano specjalny dom, w którym pracował z pomocnikami.
Z kobiecymi tatuażami było mniej ceregieli. Nie budowano osobnego domu. Damskie tatuaże były przede wszystkim ozdobą. Panie nigdy nie tatuowały całego ciała. Najczęściej ręce, nogi i twarze.
Nastolatki zaczynały zdobienie od pośladków. Przed ślubem ornamentami pokrywano uda i np. na Hawajach piersi, tatuowano też uszy i usta. Panna miała prawo, nawet obowiązek, odrzucić zaloty kawalera, który nie był odpowiednio wytatuowany.
W XVIII i XIX w. tatuaże przywozili marynarze do Europy i Ameryki. Pewien irlandzki marynarz przez 11 lat mieszkał w Mikronezji, wytatuował swoją twarz i tułów. Po powrocie do domu zatrudnił się w cyrku i pokazywał swoje ozdoby. Tak rodziła się zła sława tatuażu w „cywilizowanym świecie”.
Renesans tradycyjnego tatuażu
Misjonarze, którzy przyjechali na Markizy w 1842 r., nakazali swoim wiernym ubierać się na modłę europejską zamiast tatuować ciała. W połowie XX w. młodzi Polinezyjczycy uważali tatuaż za przeżytek. Jednak do czasu.
W latach 80. zaczęła wracać moda na maoryską kulturę i obyczaje. Odnowiono marae, powróciły dawne fetysze. Tatuaż znowu był w dobrym tonie.
Huriego Gnatatę spotkaliśmy na Rangiroa. Jego 70-letnie ciało od stóp do głów pokrywają błękitne wzory. Powieki, usta, intymne części także. Huri pochodzi z Markizów. Swój tatuaż zrobił 20 lat temu, tak samo ozdobione ciała mieli jego ojciec i dziadek. Geometryczne wzory na plecach układają się w znajomy wizerunek.
– To mapa Hiva Oa, wyspy, na której się urodziłem. Miałem dość pytań, skąd pochodzę i gdzie to jest. Wytatuowałem ją sobie na plecach – mówi. Pokazuje symbole, które mają go chronić, i te, które mają mu zapewnić płodność. – Moje najmłodsze dziecko ma dopiero siedem lat – chwali się. Zabieg powtarzał pięciokrotnie, bolało, ale... – Cały czas wygląda jak nowy – mówi z dumą. Huri nigdy nie poszedłby do salonu tatuażu.
Tatuaż – najcenniejsze podróżnicze trofeum
Chcieliśmy sfilmować taki tatuaż. W wykonaniu mistrza i w trakcie tworzenia. Pewnego dnia nasz przyjaciel z Hiva Oa, Paperu, oznajmił: – W porządku. Jutro będzie tatuaż.
Rankiem zamiast Paperu zjawiła się jego żona. Jak zwykle na bosaka prowadziła swój potężny pickap. W tumanach kurzu dotarliśmy na... budowę gdzieś na przedmieściach Atuony. Z kończonego właśnie dachu ześlizgnął się niepozorny mężczyzna. – To Heiki, mistrz tatuażu. Jego imię świadczy o tym, że pochodzi z królewskiego rodu – tłumaczyła kobieta.
Na chwilę zatrzymała się obok domu Heikiego, który zabrał ze sobą wymiętą reklamówkę. – Na tatuaż trzeba zasłużyć, a nie tylko zapłacić. Uwiecznimy więc nasze spotkanie – oznajmiła Sabina. Nie mieliśmy wyjścia… Heiki wyciągnął maszynkę zakończoną igłą. Jej działanie przypominało stary dentystyczny aparat – taki uruchamiany nogą. Sam wybrał wzór – amulet na całe życie.
– Chorób nie trzeba się bać. Tu na Hiva Oa wszyscy się znamy – uspokajał, przypalając igłę nad płomieniem świecy. Cała okolica się zbiegła, aby oglądać mistrza. Bolało diabelnie, ale błękitne wzorki to najcenniejsze podróżnicze trofeum – na zawsze.