Końskie Powroty
Piątek. Muzułmańska niedziela. Opiekujący się nami doktor Rabi proponuje buzkaszi. Niezwykła, mordercza walka jeźdźców i koni. Bestialstwo ludzi i czworonogów nauczonych stawać dęba tak, by uderzać kopytami i gryźć nieprzyjaciela - nieważne, czy człowieka, czy konia. Dojeżdżamy trochę spóźnieni. Około pięćdziesiąt koni, rżąc i odsłaniając zęby, pędzi po stadionie. Co jakiś czas przeraźliwy kwik. Jeźdźcy noszą skórzane czołgistki, rosyjskie uszatki, turbany i mongolskie futrzane czapy. Baty tną powietrze ze świstem, bez pardonu spadają na zady rumaków i plecy zawodników. Jesteśmy jedynymi cudzoziemcami wśród widowni. Kiedyś bywało ich na buzkaszi wielu. Od czasów, kiedy trwa wojna, czyli od ćwierćwiecza, rzadko pojawiają się w takich miejscach. Nietrudno nas zauważyć, nie dziwimy się więc, że podchodzi do nas młody człowiek, syn właściciela koni. Pyta, jak się nam podoba. "Bardzo. Tyle że to niezwykle niebezpieczne widowisko. Nie tylko dla ludzi", tłumaczymy. Śmieje się. "Każdy z was tak mówi. Ale czy konie są zabiedzone, czy są chude? Czy wyglądają na chore? Czy któryś kuleje? Nie. Bez wątpienia są w najlepszej formie". Po zakończeniu walk chłopak powraca z ojcem. Doktor Rabi tłumaczy, że konie uczestniczące w buzkaszi karmi się jęczmieniem, mąką, arbuzami i masłem. Że zwierzę jest najważniejsze. "A gdy już nie nadaje się do walki, trzeba go puścić wolno, w step. Czasem wraca, wtedy trzeba go odgonić. Rozstanie z koniem bardzo boli".
Obiektywnie
Centrum Kabulu. Pod ścianami spiętrzone w klatkach ptaki. Nieustanne kurze gdakanie. Nerwowe skoki kanarków. I wielkie drapieżne ptaszyska pogardliwie spoglądające na ludzi. Wyławiamy z tłumu dwie intrygujące twarze, prosimy o możliwość sfotografowania. Żaden problem. Aparat uwiecznia nieodgadniony wzrok mieszkańców poniewieranego przez obcych kraju. Naszej pracy przygląda się grupka mężczyzn, teraz oni proszą o zdjęcie. Na drzwiach sklepiku z tytoniem wieszam czarną płachtę. Właściciel uradowany, że to właśnie u niego odbędzie się fotograficzne widowisko, przynosi mały taboret. Jest u siebie, więc zaczyna organizować sesję. Ustawia chętnych do portretów w niemal wojskowym szeregu. Kiwając palcem, przegania grupkę dzieci, które też chcą pozować. Szkoda. Dziadkowie naprędce wygładzają fałdy turbanów. Kieszonkowymi grzebykami rozczesują długie brody. Z rąk do rąk przekazują sobie małe lusterko w plastikowej ramce. Młodsi mężczyźni ćwiczą uśmiech, chociaż i tak zapomną o nim, siadając na drewnianym stołku. Nagle dobiega nas pokrzykiwanie. Omijając kolejkę, powoli zbliża się chłopiec ze starcem wspartym na jego ramieniu. Podkuta metalem laska miarowo wystukuje rytm. Młodzieniec troskliwie sadza staruszka na taborecie. Poszarpana bruzdami twarz przypomina widziane z samolotu górskie pasma Hindukuszu. Mroźne zimy i pustynny wiatr robią swoje. W środku ogarniętego wojną Afganistanu wpatrujemy się w twarz starca. Co po latach walk może sądzić o dwóch cudzoziemcach, którzy nie mają przy sobie broni, tylko aparat fotograficzny? Dziadek z powagą wpatruje się w obiektyw, nagle delikatnie się uśmiecha. Wtedy na jego twarzy pojawia się kilka dodatkowych zmarszczek.
Na Tajmani Street zatrzymujemy rozklekotaną taksówkę. Jak wszystkie w Kabulu - żółtą. Podaję adres, kierowca pokazuje pięć palców - 50 afgani (ok. 3 $). Niedrogo. Gdy mijamy pierwsze skrzyżowanie, mężczyzna otwiera okno, wychyla się i coś krzyczy. Z kieszeni starej marynarki wyciąga zmięty banknot i wyrzuca na jezdnię, między samochody. Z tłumu na chodniku wybiega chłopak. Chwyta banknot i lawirując między pojazdami, wraca na chodnik. Po dwóch minutach stajemy w korku. Kierowca zapala papierosa. Z nudów spogląda na deskę rozdzielczą. W miejscu gdzie znajdują się wskaźniki prędkości i obrotów, przyklejone jest zdjęcie hinduskiej aktorki. Tajemniczej, filuteryjnej, ubranej w sari. Kierowca znowu wyciąga pieniądze i rzuca na asfalt. Staruszek o kulach, rozglądając się uważnie, kuśtyka po banknot, podnosi go i przyciskając do serca, dziękuje. Taksówkarz odpowiada mu uśmiechem. Pytamy, czemu z pięćdziesięciu afgani, które wkrótce zarobi, oddał już czterdzieści. Mężczyzna kiwa głową na znak, że rozumie moje zdziwienie. Wyciera dłonie w biały ręcznik leżący za kierownicą. Ze skrytki wyciąga zawiniątko. Ostrożnie rozwija warstwy materiału. To Koran. Księga mówi, że tak czynić trzeba. Z uśmiechem dodaje, że on już zarobił na dzisiejszą kolację. A ludzie, którym przed chwilą pieniądze dał, bez tych pieniędzy niczego by nie zjedli.
Wybór Zosi
Kabul. Ulica Sharenau. Zatrzęsienie restauracji, biur i kiosków. Na półkach: zapałki i ser z Pakistanu. Soki z Turcji i Florydy. Krem Lady Diana - oczywiście z Anglii. Są też nasze krówki w dużych, szklanych pojemnikach obok indyjskich i szwajcarskich czekoladek. Przed wystawą z filmami DVD stoją Afganki, przyglądają się reklamie najnowszego filmu z Bradem Pittem. Na plakaty "Pasji" Mela Gibsona i "Osamy" Siddiq Barmaka nawet nie zwracają uwagi. Dziewczyny głośno rozmawiają. Chusty jakby od niechcenia zarzucone na głowę odsłaniają część włosów. Kruczoczarne pasma kontrastują z burgundową szminką, na palcach świecą się złote pierścionki, paznokcie to już istny kalejdoskop kolorów. Pakują do torby "Oceans Eleven". A my udajemy się do sklepu z kosmetykami. Zosia od kilku dni szuka kremu do rąk. Tutejszy klimat, piaskowe burze, wysuszają skórę na wiór. Przed ladą, w asyście kilkunastoletniego chłopca, stoi kobieta w niebieskiej burce. Sklepikarz o starannie zaczesanej siwej brodzie pokazuje jej małe, srebrne kolczyki. Kobieta długo zastanawia się nad kolorem cyrkonii. Czerwone czy niebieskie? Odwraca zasłoniętą burką twarz w stronę Zosi i pytająco wskazuje na obie pary. Zosia poprawia swoją chustę, spod której wciąż uciekają krótko ścięte włosy. Z uśmiechem stara się doradzić. Starymi pomarszczonymi dłońmi kobieta wkłada do podanej przez sprzedawcę papierowej koperty swój zakup. Biżuterię z czerwonym oczkiem.
Skandal na Basenie
Ruszamy do górującego nad miastem Bibi Macro Hill. Ćwierć wieku temu Rosjanie wybudowali w Kabulu olimpijski basen. Teraz pusty, poharatany szrapnelami, jest miejscem gier chłopców. Piłka głośnym echem odbija się od betonowych ścian. Tuż obok stoją skorodowane czołgi. Jeden z chłopców huśta się na lufie. Próbujemy wejść na skocznię, gdy zatrzymuje mnie nasz tłumacz Mohammed. Szepcze Michałowi do ucha, że jest problem. Tam z tyłu, na siedzeniu, masz w spodniach dziurę. Wyginając się niczym indyjski akrobata, Michał stara się ocenić jej rozmiary. Chyba nie jest aż tak źle. Mohammed upiera się jednak, że musimy natychmiast iść do krawca. "Ale przecież w domu mamy igły i nici...", mówimy. "Nie, w takim stanie po mieście nie można chodzić", złości się. Niech będzie. Mohammed jest cieniem Michała, idzie za nim krok w krok, by zasłonić wielką dziurę. Krawiec z przedmieść przygląda się dziurze uważnie. Potem schyla się i łapie za głowę. Prosimy Mohammeda, żeby powiedział mężczyźnie, że dziura nie oznacza końca świata. Mohammed tłumaczy, że owszem, taka dziura to "big problem". "Pierwszy raz widzi cudzoziemca z rozdartymi spodniami", mówi z posępną miną nasz druh. Rzemieślnik wyciąga duże, drewniane pudło. Otwiera je i zaczyna rozrzucać po podłodze zwitki kolorowych nici. Dziadek schyla się i jeden ze zwitków przykłada do spodni. Nie, to nie jest właściwy kolor. Trudno zrozumieć jego pracę, przecież każdy zwitek, który bierze do ręki jest kremowy. W końcu staruszek zaczyna się denerwować. Sytuacja staje się napięta. "Jest za mało światła, żeby wybrać odpowiedni kolor włóczki", Mohammed załamuje ręce. "Ale to nie ma dla mnie znaczenia, zaszyj dziurę jakąkolwiek nitką, byle nie czerwoną", przekonuje Michał. Krawiec z sąsiedniej izby przywołuje chłopca, szybko coś tłumaczy, malec wybiega z domu. Nie mija kwadrans, jak zdyszany wraca. Z włóczką koloru piaskowego. Dziadek z uznaniem kiwa głową. Szarpie nitkę kilka razy i rzuca krótkie "sais", czyli "tak".