Zespół linowy to grupa osób dosłownie związanych liną. Razem się wspinają, nawzajem asekurują. Nasz zespół dzielił do tego namiot, żywność i zamiłowanie do bollywoodzkich pieśni. Już niewiele pozostało mi do spakowania, kiedy słyszę gwizdek. Przygotowałem wszystko poprzedniej nocy, przewidując, że będę potrzebował paru dodatkowych minut między codziennym treningiem a śniadaniem, by uprać w strumieniu skarpetki przed dalszą wędrówką na lodowiec. Pędem przypinam linę do plecaka i wybiegam z ośmioosobowego namiotu arktycznego, gdzie spędziłem noc. Jestem 4200 metrów n.p.m. w odciętej od świata dolinie w regionie Zachodniego Gahrwalu w indyjskich Himalajach, trzy dni drogi od najbliższej szosy. Rajesh, z którym dzielę namiot, nie okazał się tak przewidujący jak ja.
Kurs Wspinaczki Wysokogórskiej - w co sie pakuję?
"Lina Trzecia?!", słyszę angielski z silnym hinduskim akcentem. "Gotowa!", odkrzykuje przewodnik "liny" porucznik Rahul, odpowiadając w jedynie słuszny sposób głównemu instruktorowi. "Lina Czwarta?!" Teraz słychać jedynie wiatr. "Jeden nieobecny!", odpowiada głośno, choć z wahaniem kapitan Nikhil, inny przewodnik. Wie, że to on będzie odpowiedzialny za nieobecność Rajesha.Nie mając pojęcia, w co się pakuję, zapisałem się na 28-dniowy Podstawowy Kurs Wspinaczki Wysokogórskiej Nehru Institute of Mountaineering (NIM), najważniejszego w Azji ośrodka wspinaczkowego, stworzonego i finansowanego przez Ministerstwo Obrony Indii. Być może powinienem był przeczuwać, co mnie czeka, gdy poznałem mojego "współlokatora", kapitana indyjskiej armii stacjonującego w Kaszmirze, jednym z najbardziej zapalnych miejsc regionu. Krótkie spotkanie z dyrektorem instytutu, także wojskowym, też powinno było mi coś zasygnalizować. Chciałem skosztować górskiej przygody; dostałem to, czego chciałem, i to z nawiązką.
NA TEMAT:
Po pierwsze dyscyplina - dzień w indyjskich Himalajach
Docieram do Uttarkashi, od niemalże półwiecza siedziby NIM, w autobusie pełnym hinduskich pielgrzymów, z których wielu jest w drodze na północ, do oddalonego o 90 km Gangotri, źródła Gangesu i do Yamunotri, źródła innej świętej rzeki, Yamuny.Jak nakazuje panująca tu gościnność, moje sąsiadki z autobusu, dwie miejscowe studentki inżynierii, zapraszają mnie na obiad. Nie mogą się nadziwić, jak sprawnie jem przygotowany przez nie w trzy sekundy ryż z fasolą rękoma; na wszelki wypadek trzymają w pogotwiu łyżkę. Na pożegnanie dostaję od nich prezent na szczęście: prawdziwą morską muszlę. Skąd ją wzięły - do tej pory nie wiem. Najedzony, obdarowany, wspinam się do instytutu, gdzie zapisuję się na kurs. Następnie zajmuję łóżko w jednym z baraków, i tak oto rozpoczyna się przygoda. Pierwszy tydzień kursu spędzamy na terenie NIM i w okolicach, czując się niczym uczestnicy obozu dla rekrutów. Trenerzy doprowadzają nas do formy i uczą dyscypliny koniecznej w górach.
Codziennie o piątej rano słychać dzwonek na pobudkę. Pijemy indyjską herbatę z mlekiem - chai - i udajemy się na godzinną rozgrzewkę, podczas której nie brakuje biegania, pompek i innych ćwiczeń budujących wytrzymałość oraz siłę. Nie wypada narzekać, gdyż ten podstawowy trening jest konieczny, by poradzić sobie z wyzwaniami następnych trzech tygodni wędrówki po najwyższym paśmie górskim na świecie.Nic tak nie łączy ludzi, jak wspólne pokonywanie trudności, a w NIM jest to chleb powszedni. Zapoznaję się z pozostałymi członkami 45-osobowej grupy, pochodzącymi z różnych zakątków Indii - z Kerali, Mumbaju, Ladakh, Sikkim, Meghalayi i Tamil Nadu, oraz z paroma tutejszymi mieszkańcami, którzy szkolą się na przewodników po Himalajach. Widzę indyjską mozaikę kultur w całej wspaniałości - ludzie wielu ras i religii, mówiący różnymi językami, żyją tu w przedziwnej harmonii.
Wspinaczka i Bollywood
Wybija południe, nad doliną gromadzą się ciemne chmury. Moja drużyna linowa ma jeszcze pięć metrów lodowej ściany do pokonania. Unikamy spadających kamieni, uwolnionych przez topniejący śnieg. Uwieszony na czekanie, krzyczę do Rajesha, że musi się wrócić - zapomniał wyciągnąć jedną ze śrub lodowych! Myślami powracam do (przynajmniej względnie) ciepłych i suchych namiotów w bazie u podnóża lodowca Dokrani Bamak, naszego tymczasowego domu.
Przykucnięci w namiotach w bazie mamy popołudniami dużo czasu do zabicia, czekając aż kolejne burze przejdą nad doliną. Pod koniec trzeciego tygodnia potrafię już się porozumieć w hindi, dzięki pobieranym codziennie od porucznika Rahula lekcjom. Umiem już nie tylko liczyć i grzecznie odpowiadać, ale i poflirtować oraz targować się, dwie umiejętności uważane tutaj przez wszystkich za najbardziej istotne. W zamian moi koledzy z namiotu proszą, bym ich nauczył trochę polskiego. Śmieję się od ucha do ucha, gdy moich siedmiu uczniów powtarza niczym jeden mąż "Kocham cię, kochanie moje". Po "lekcjach" przechodzimy do kolejnego sposobu na nudę - śpiewania przebojów Bollywood. Wystarczy, że jedna osoba zaintonuje głośny śpiew, a cały namiot od razu się dołącza. Wszyscy znają słowa. Piosenka się kończy, ktoś inny zaczyna następną. Wystarczy jedno słowo pierwszej zwrotki, by znów cały namiot się rozśpiewał. Jestem zdumiony jednoczącą siłą tej pozornie banalnej muzyki. W ten sposób mijają nam godziny. Mangesh z namiotu obok zagląda do nas i ogłasza, że ujrzał skrawek niebieskiego nieba: czas na następny mecz krykieta.
Choć spędziłem w Indiach wiele miesięcy, nigdzie nie czułem się tak swojsko jak tutaj. Przyzwyczajony byłem, że goście, a szczególnie cudzoziemcy, noszeni są tu na rękach, ale w obozie nie otrzymuję taryfy ulgowej. W końcu jestem teraz w wojsku; jestem teraz częścią tej indyjskiej mozaiki.